1. Nigdy nie używałem Twittera, ale używałem Blipa. Młodszym internautom wyjaśniam, że był to, uruchomiony w 2007 roku, polski klon ww. serwisu (sympatyczna nazwa to akronim od słów “bardzo lubię informować przyjaciół”). Tak jak oryginał pozwalał wysyłać publiczne i prywatne wiadomości oraz zdjęcia, obsługiwał hashtagi, no i oferował blipowanie przez SMS-a, co w erze przedsmartfonowej dawało możliwość nadawania prosto np. z meczu lub koncertu. Przede wszystkim jednak – również jak Twitter – Blip miał ograniczenie do 160 znaków.
Ciekawostka: Blipa założył jeden z najlepszych polskich bloggerów i twórca wartościowego serwisu Blog.art.pl, dlatego początkowo zdziwiło mnie, że ktoś, kto tak przykłada się do starannych i wycyzelowanych pisemnych wypowiedzi w internecie, nagle promuje medium oparte na lakonicznych i szybkich komunikatach. No ale – ciekaw nowości – dołączyłem do grona blipujących.
Niestety, skrótowość przekazu i łatwość jego emisji wyraźnie mi nie służyły. Bezmyślnie angażowałem się w jałowe spory, próbowałem poważne tematy ujmować w 160 znakach, mijałem się z prawdą (bo w natłoku nowych wiadomości nie miałem czasu, by zweryfikować informacje, które podawałem dalej), publikowałem blipy, bez których i świat, i ja moglibyśmy świetnie się obejść. Gdy zorientowałem się, że durnieję, a wszystkie opinie i przekonania – często zresztą błędne – chcę zamykać w długości SMS-a, w konsekwencji robiąc z siebie publicznie kretyna – skasowałem konto.
Szczerze mówiąc: myślałem, że wszyscy skasują, co okazało się prawdą tylko częściowo. Blip upadł, ale zwyczaje, które się na nim wytworzyły, okazały się trwałe na Twitterze.
2. Krótki felietonik to nie miejsce, by podsumowywać 18 lat działania platformy, zakładam jednak, że – choć ja ich nie dostrzegam – Twitter musi (musiał?) mieć jakieś plusy. Wikipedia podpowiada tu wykorzystanie przy oddolnej organizacji grup społecznych (np. przy zwoływaniu protestów), zastosowania w edukacji czy przy konieczności szybkiej dystrybucji informacji o katastrofach lub wypadkach. Ale o dobrych stronach Twittera świadczą też jego użytkownicy – w końcu ludzie poważni i szanowani również przeze mnie spędzają (spędzali?) tam codziennie długie godziny, najwyraźniej czerpiąc z tej działalności radość i pożytek. Chciałbym wierzyć, że aktywiści, dziennikarze czy naukowcy (już nie mówiąc o politykach), nie trwonili tego czasu z powodu głupiego uzależnienia.
Niestety, twitterowe “krótko i szybko” – tak jak dla mnie w czasach Blipa – również dla tych poważnych ludzi bardzo często okazywało się drogą do autokompromitacji. Pan redaktor ważnego magazynu puszczał fake newsa, profesor szanowanej uczelni wdawał się w karczemną awanturę, piastujący wysokie stanowiska polityk tweetował w nocy po kilku głębszych, które dawały mu złudne przekonanie także o głębi jego refleksji. Itd., itp.
Nawet jednak pomijając tak spektakularne wtopy, Twitter okazał się zgubny również w “normalnym trybie użytkowania”. Niewiarygodnie spłycił i sprymityzował język naszej debaty. Jeśli nawet miałeś rację, ale wymagała ona dłuższej wypowiedzi, to nie miałeś racji. Miał ją ten, kto mógł ująć swoją rację w 160 znakach. Najlepiej w formie zgrabnej złośliwości tak, by “zaorać” oponenta. To skrajnie idiotyczne i zgubne i będę się upierał, że tematy takie jak np. wojna, pandemia, obowiązkowe szczepienia czy wybór prezydenta wymagają większej niż tweet przestrzeni, by je przedstawić, przedyskutować i wyrobić sobie opinię.
Poza tym Twitter powodował zgłupienie nawet ludzi mądrych. Z mojego poletka: pewien niegdyś bardzo zdolny historyk, później bardziej prawicowy publicysta i wpływowa persona za czasów rządów konserwatywnej prawicy, codziennie kompulsywnie wrzucał do internetu dziesiątki tweetów. Czasem były to kompletne bzdury, np. wyniki meczów piłkarskiej ekstraklasy albo fotorelacje z biegowych treningów, czasem komentarze do rodzimej rzeczywistości, ale czasem np. zajawki kierunków polityki historycznej państwa czy dwuzdaniowe “recenzje” najnowszych publikacji naukowych. Jak to na Twitterze – trudno tu mówić o wielkiej publicystyce, raczej były to enigmatyczne zbitki słów. I ok, chłop wolał tweetować, zamiast zajmować się poważnymi sprawami – jego sprawa. Ale wielu innych, równie poważnych historyków z doktoratami i profesurami przez nazwiskiem, choć mogliby w tym czasie siedzieć w archiwach i bibliotekach, badać i pisać eseje oraz monografie, zaczynało dzień od lektury Twittera wyżej wymienionego kolegi oraz analiz i prób rozszyfrowania, co ów miał na myśli, kogo z historycznego fachu zganił lub pochwalił w swoich lakonicznych twitterowych wystąpieniach i co to może oznaczać. Byli mądrzy, ale na Twitterze zgłupieli, co więc mówić o tych, którzy już w erze przedtwitterowej byli głupkowaci.
3. Oczywiście w tym miejscu moglibyśmy kontynuować wyliczankę problemów z Twitterem, które wielokrotnie były już przecież analizowane przez badaczy i publicystów: od fake newsów rozpowszechnianych przez boty i manipulujących społeczeństwem po ujemny wpływ na psychikę użytkowników i sterowane algorytmami wzbudzanie u nich negatywnych emocji. Na liście zarzutów trzeba by też umieścić zepsucie dziennikarstwa, gdzie zamiast wykonywać swoją pracę, ludzie mediów siedzieli na Twitterze, by łowić i podawać dalej chwytliwe (bo krótkie) komentarze osób publicznych, i sami koncentrowali się na tworzeniu viralowych tweetów-hasełek.
4. Swoistym epilogiem tej ponurej historii stało się wykupienie Twittera przez Elona Muska, co znów jest tematem na książkę, nie na krótki felietonik. Ale to ważne, bo choć wszyscy ci internetowi miliarderzy są obrzydliwi, Musk – ze względu na swoje polityczne aspiracje – jest też autentycznie groźny.
W ostatnich miesiącach to jego zaangażowanie w politykę amerykańską i światową sprawiło, że część użytkowników postanowiło z Twittera (obecnie znanego jako X) odejść. Zastanawiam się, czemu dopiero teraz, bo o tym, jaka to szkodliwa platforma i jaką kreaturą jest Elon, było wiadomo już od dawna. No ale lepiej późno niż wcale. Zresztą nie winię spóźnionych twitterowych emigrantów i tych, którzy, mimo świadomości wad Twittera, wciąż na nim publikują.
Wiadomo, że platformy socialmediowe robią wszystko, by uwięzić swoich użytkowników we własnym ekosystemie. Trudno jest uciec, jeśli nie możesz zabrać ze sobą całego dorobku, tych wszystkich postów i dyskusji z wielu lat, oraz grona znajomych. Tym bardziej należy docenić, że eksodus z Twittera przyjmuje raczej masowy charakter.
5. Gorzej, że uciekinierzy gremialnie emigrują do serwisu Bluesky.
I znów – szukając plusów – mogliby zwiać np. na należące do Marka Zuckerberga Facebooka lub Threads albo chińskiego TikToka, więc może nie należy narzekać.
Poza tym różni sensowni ludzie chwalą Bluesky, doceniając sympatyczną atmosferę, jaka tam podobno panuje (mówi się nawet, że taką, jaka panowała na “dawnym Twitterze”). No i podkreślają inne atuty tej platformy. Przykładowo na sąsiednim Substacku serwisem Bluesky zachwyca się wyśmienity socjolog i publicysta Jan Jęcz.
Jakkolwiek nie kwestionuję tych entuzjastycznych głosów i przyjmuję do wiadomości, że wzmiankowany serwis ma liczne zalety, obawiam się, że ma również dość istotne wady.
Skoro jest jak “dawny Twitter”, znaczy to, że opiera się na krótkich, szybko pisanych postach, co w przyszłości może wygenerować wszystkie problemy z lakoniczną i nieprzemyślaną, a w konsekwencji toksyczną, słowną breją, którą znamy z dzisiejszego Twittera.
Poza tym Bluesky – w przeciwieństwie do Mastodona i całego Fediversum, atrakcyjnego, lecz trudnego do ogarnięcia przez nietechnicznych użytkowników – to platforma de facto zamknięta, więc ewentualny eksodus z niej będzie równie niekomfortowy i trudny jak ten, którego obecnie doświadczają emigrujący twitterowicze.
A przecież, gdy już wszyscy przejdą z Twittera na Bluesky, Elon Musk może po prostu kupić ten ostatni serwis (prawdę mówiąc, gdybym był Elonem, pewnie bym tak zrobił). I co wtedy?
Być może więc – skoro model ten się kompletnie nie sprawdził – zamiast szukać kolejnego Twittera, jednak spróbowaliśmy odrzucić taką koncepcję serwisu społecznościowego? Poszukać innych opcji, by np. znów, jak w czasach blogów, pisać pełnymi zdaniami i po przemyśleniu tego, co chce się napisać?
Ciekawy tekst? Jeśli chcesz, bym mógł pisać kolejne i udostępniać je za darmo w sieci, rozważ wsparcie mojego funduszu kawowego. Pamiętaj, że listy do internetu powstają nocami, gdy zrobię już wszystko, co robię dla pieniędzy, więc bez kawy nie dam rady. Z góry dziękuję za każdą pomoc!
Pożółkłe listy
Młodszym stażem czytelnikom przypominam, że w cyklu Internet mojego życia wspominałem tu kiedyś o wiele lepsze niż te dzisiejsze zastosowania sieci.
Polecam teksty o: poczcie elektronicznej, homepage’ach, blogach, Gadu-Gadu, Usenecie, IRC-u, surfowaniu i e-zinach. Ciąg dalszy na pewno nastąpi.
Do zobaczenia i do usłyszenia
1 lutego (sobota) o godz. 14:00 w łódzkim Centrum Komiksu i Narracji Interaktywnej poprowadzę spotkanie ze Zbigniewem Jankowskim, dziennikarzem i wydawcą. Tematem rozmowy będzie premiera debiutanckiej książki Zbyszka Wilczym śladem. Historia powstania gry Wiedźmin 3: Dziki Gon, której pierwsze egzemplarze właśnie trafiają do czytelników. Będzie mi bardzo miło, jeśli i Państwo wezmą udział w tej dyskusji. Szczegóły na stronie wydarzenia.
W sobotni wieczór, dzięki zaawansowanym technikom bilokacji, znajdę się również w audycji Rzecz Technologiczna w Radiu 357, gdzie w rozmowie z Robertem Zembrzyckim zastanowimy się nad dojrzewaniem gier wideo.
Tymczasem wysyłka następnego listu do internetu już w najbliższy piątek!. By go nie przegapić, zalecam subskrypcję newslettera w aplikacji Substacka, za pośrednictwem kanału RSS lub – to najlepsze rozwiązanie – na adres poczty elektronicznej, co można zrobić dzięki poniższemu okienk
Dziękuję za lekturę oraz komentarze i do przeczytania za tydzień ~~
Bartłomiej Kluska
Dzięki za polecenie i miłe słowa! Paradoksalnie, blisko mi do poglądu, że ograniczanie swoich zmagań ze słowem pisanym do bardzo krótkich form jest błędem - poświęciłem temu nawet pierwszy wpis na Substacku: https://open.substack.com/pub/jeczjan/p/po-co-pisac-dlugo
A jednak jestem aktywny na Bluskaju i wciąż sobie tę aktywność cenię. Dlaczego? Kilka powodów:
1. Żaden inny format mediów społecznościowych nie otwiera mnie tak na wzbogacające perspektywy - nie ma, mówiąc brzydko, tak mocnego aspektu „Discovery”. Nie zliczę, ile naukowczyn, dziennikarek, publicystek, czy po prostu bystrych, anonimowych posterek, ile nowych publikacji, książek, podcastów itd. poznałem dzięki Twitterowi, a teraz Bluskajowi.
2. Co więcej, na tej platformie najłatwiej mi wymieniać się opiniami z tymi wszystkimi inspirującymi ludźmi. Jeśli jest się kulturalnym i ma się coś do powiedzenia, to oni naprawdę chcą tam rozmawiać. No i jest to dużo wygodniejsze niż komentarze na Substacku ;)
3. Mikroblogi są też najwygodniejszym medium do dzielenia się treściami, które chce się polecić. Co prawda sam zacząłem ostatnio robić prasówki i czepię z tego dużo satysfakcji, ale dobór tekstów, ich komentowanie itd to czasochłonny proces. Do codziennego „kuratorstwa contentu” Bluesky, który nie ogranicza zasięgów linków, nadaje się IMO świetnie.
4. Wreszcie, o ile uważam, że trenowanie pisania dłuższych form jest niedocenianym wysiłkiem, o tyle zamykanie myśli w 300 znakach też jest ważnym ćwiczeniem - innych, ale nie mniej istotnych partii mięśni mózgu.
Twitter zawsze był nadreprezentowany w mediach przez sam fakt popularności wśród pracowników mediów. Przecież w Polsce Twitter to plankton.
Sam po latach aktywności doszedłem do wniosku, że to nie jest platforma służąca rozmowie i pokasowalem historię wpisów. Ale nadal korzystam z niej biernie jako źródła wiedzy na parę konkretnych tematów (np sytuacja w Ukrainie)