1. Słowa „surfowanie” jako metafory korzystania z internetu, a zwłaszcza WWW, zaczęliśmy używać w połowie lat 90. Nie wymyśliliśmy go, przyszło z USA i szybko się u nas przyjęło, choć nie powinno.
Jak tłumaczy badacz i archiwista historii cyfrowej Marcin Wilkowski, to zgrabne określenie „doskonale wzmacniało język mówienia o internecie, rozumianym jako bezbrzeżny ocean treści, po którym należy odpowiednio nawigować albo po prostu poddać się fali i swobodnie skakać od strony do strony”.
Oczywiście surfowanie mogło być też tożsame z szybkim prześlizgiwaniem się po powierzchni zasobów, bez ich zgłębiania, ale to już by nie brzmiało tak dobrze, więc trzymajmy się tej pierwszej interpretacji.
I ona jednak w naszych warunkach była na wyrost. Przypomnijmy, że wiosną 1996 roku Telekomunikacja Polska, ówczesny państwowy monopolista w zakresie telefonii stacjonarnej, zaczęła stopniowo w kolejnych województwach uruchamiać numer dostępowy 0202122. Jego użycie pozwalało na uzyskanie modemowego połączenia z internetem w cenie równej kosztom lokalnej rozmowy telefonicznej (w zależności od stawek – około 29 groszy za każde rozpoczęte trzy minuty korzystania z usługi).
Połączenia były notorycznie zrywane, prędkość pobierania danych nie przekraczała kilkudziesięciu kilobajtów na sekundę, a co gorsza surfujący po sieci internauta blokował linię, w efekcie więc nikt z domowników nie mógł skorzystać z telefonu, a ci, którzy próbowali dodzwonić się z zewnątrz, słyszeli tylko sygnał zajętości. W takich warunkach trudno było marzyć o wielu później oczywistych zastosowaniach internetu takich jak wspólne granie, pobieranie muzyki czy czaty.
Ówczesne „surfowanie” polskich internautów zdecydowanie częściej niż beztroskie łapanie cyfrowych fal, przypominało więc wyścig z czasem: połączyć się z numerem 0202122, wbić magiczne hasła dostępowe (login: ppp, hasło: ppp), sprawdzić zawartość skrzynki pocztowej (oraz ewentualnie wysłać napisane wcześniej offline listy), a następnie pobrać zawartość kilku stron WWW na dysk komputera w celu późniejszego ich przeczytania – i rozłączyć się przed upływem trzech minut, nim bezlitosny licznik Telekomunikacji rozpocznie kolejny impuls. Już jedna taka sesja dziennie w połączeniu, powiedzmy, z dwoma całonocnymi czatami na IRC-u mogły niebezpiecznie zbliżyć rachunek za telefon do stu złotych, a przecież średnie miesięczne zarobki w 1996 roku nie przekraczały złotych dziewięciuset. Z rosnącą nerwowością czekaliśmy więc na moment, w którym listonosz zostawi w skrzynce rachunek za telefon. Praktyczna aplikacja, która podliczała „zużyte” przez nas impulsy, nazywała się Bankrut.
Oczywiście zaledwie ¼ z ówczesnych polskich internautów „surfowała” z domów. Reszta korzystała z sieci w pracy lub na uczelni, często zawartość stron WWW zapisując na dyskietkach lub drukując do późniejszej lektury.
Bardziej niż o „surfowaniu” po internecie powinniśmy więc wtedy mówić o „nurkowaniu”. Jednak nie o takim z akwalungiem, który pozwalałby nam na długie godziny bezstresowo zanurzać się w głębinach cyberprzestrzeni, lecz takim na jednym płytkim wdechu – by zejść tuż pod powierzchnię i chwycić kilka przypadkowych muszelek do późniejszego podziwiania ich na brzegu, już offline. Na początku XXI wieku sytuację zmieniło pojawienie się na Neostrady i stałego dostępu do internetu, ale to już temat na osobny tekst.
2. Dziś oczywiście możliwości są o wiele większe, ale na nieroztropnych surferów czekają liczne rafy i mielizny. Pisząc ten felieton, dosłownie na kilka sekund odbiłem od bezpiecznego offline’owego brzegu w kierunku wyspy YouTube, by sprawdzić jeden drobiazg do artykułu. Ocknąłem się godzinę później, dryfując na otwartych wodach internetu, niepewny, gdzie chciałem dopłynąć i w jakim celu.
Nie jestem wyjątkiem, o czym świadczą bardzo liczne w sieci porady, jak walczyć z dystrakcją (nr 1: wyłącz powiadomienia) czy aplikacje blokujące social media.
Być może jednak najlepszym sposobem na pokusy współczesnego internetu byłby właśnie… numer 0202122. Wejść online, ściągnąć i wysłać pocztę, pobrać na dysk zawartość stron potrzebnych nam do pracy lub lektury i wylogować się, nim miną trzy minuty. A potem, już offline, pisać, czytać i cieszyć mózg niezmąconym spokojem.
Zapewne nikt nie skorzysta, ale zostawiam tę myśl w newsletterze dla wszystkich udręczonych koniecznością ciągłego surfingu.
3. Jeszcze jeden wątek do dalszych rozważań. Być może czas internetowych surferów dobiegł kresu wraz z algorytmami dobierającymi nam treści i niekończącym się feedem social mediów. Oto uznaliśmy, że sterowane przez korporacje maszyny lepiej niż my sami wiedzą, gdzie chcemy dopłynąć i przestało nas interesować, gdzie dopłynęlibyśmy, gdybyśmy samodzielnie wybrali sobie falę, na którą chcemy wskoczyć. Ruch kciukiem w górę jest łatwiejszy niż kliknięcie w hiperłącze.
Gdyby ktoś chciał posurfować do felietonu, w którym o tym pisałem, to proszę.
W poprzednich odcinkach cyklu:
Jeśli spodobał Ci się ten tekst i chciałbyś, żeby w tym miejscu pojawiły się następne, do dalszej pracy zachęcisz mnie kawą. Pamiętaj, że listy do internetu powstają nocami, gdy już napiszę wszystko, co piszę dla pieniędzy. Bez kawy mogę nie dać rady!
Wszystkim mecenasom z serca dziękuję za wsparcie.
Tych czytelników, których nie stać na finansowy datek, proszę natomiast o popularyzację listów do internetu w social mediach oraz subskrypcje newslettera.
Przypominam też, że moje zapiski można śledzić za pośrednictwem kanału RSS, a w aplikacji Substacka i w zakładce Notes na stronie dostępne są krótsze spostrzeżenia oraz ciekawe odnośniki.
Ogłoszenie drobne, ale dobre: Na fali wiosennego publicystycznego entuzjazmu autora newsletter powraca do cotygodniowej częstotliwości nadawania kolejnych odcinków. Do przeczytania w najbliższy piątek.
Fotografia w nagłówku: Stan Shebs / Wikimedia Commons / CC BY-SA 3.0 (Jedni patrzą, inni surfują)
Ja pamiętam inny program do monitorowania długości połączenia, nazywał się chyba "Impulsy", ale nie mogę znaleźć śladu po nim w sieci :)