1. Jeszcze dwie dekady temu chcieliśmy w internecie pisać i czytać gazety oraz czasopisma – takie jakie widzieliśmy w kioskach, tylko że na ekranie.
Oczywiście byliśmy jako internauci ograniczeni przez technologię pozwalającą wyłącznie na tekstowo-obrazkowy przekaz (jeszcze nikt nie myślał serio o streamowaniu w sieci dźwięku czy obrazu, co wykluczało emisję tą drogą audycji na wzór radia i telewizji), w efekcie czego właściwie cały internet wyglądał wtedy jak gazeta (nawet portale były składane w kolumnach i miały przypominające prasę działy tematyczne – wiadomości, sport, publicystyka itd.). Poza tym nie nadeszła jeszcze era indywidualnych social mediów i budowania “marki osobistej“ poprzez dostarczanie darmowego contentu cwanym korporacjom – chętniej myśleliśmy w kontekście grupy, działaliśmy kolektywnie. No i znaliśmy prasę, rozumieliśmy periodyczność, chodziliśmy do kiosków, wiedzieliśmy, kto to redaktor naczelny i czym jest redakcja. Zakładaliśmy więc swoje redakcje, by tworzyć e-ziny.
Nie było to, rzecz jasna, zjawisko całkowicie nowe. Starzy antykomunistyczni działacze jeszcze w latach 70. i 80. mieli przecież samizdat – wydawane przeciwko władzy i poza zasięgiem cenzury, wstukiwane na maszynie bezdebitowe biuletyny. W następnej dekadzie rozkwitły analogowe, kserowane fanziny, tworzone głównie przez alternatywę muzyczną (punk, metal) i młodych literatów, które można było wysłać pocztą lub kupić na koncercie. Swoich fanów miały też oczywiście dystrybuowane przez demoscenę na dyskietkach discmagi (to zresztą temat na osobny artykuł), ale wszystko to były jednak zjawiska bardzo niszowe. A w internecie robienie i czytanie amatorskich gazet przyjęło powszechny charakter.
Co ciekawe, czasopisma takie – mimo możliwości dawanych przez internet – zazwyczaj wiernie kopiowały formuły znane z prasy drukowanej. Stałe działy, spis treści, obowiązkowy wstępniak redaktora naczelnego, listy do redakcji, przede wszystkim jednak periodyczny sposób wydawania – jako tygodnik czy miesięcznik – w pełni odpowiadały analogowym przyzwyczajeniom czytelników, którzy np. pierwszego dnia miesiąca mogli pobrać cały nowy numer ze strony magazynu lub nawet otrzymać go prosto do skrzynki pocztowej. Ponieważ nikt nie myślał o lekturze online, cechą charakterystyczną tych pism była również spartańska oprawa graficzna – mniej ilustracji oznaczało krótszy czas pobierania (istotny zwłaszcza dla tych, którzy “surfowali” po sieci za pośrednictwem numeru dostępowego 0202122). Dla internautów bez dostępu do internetu redakcje dołączały kolejne wydania swoich e-zinów do płyt CD dodawanych do tradycyjnych periodyków.
W przeciwieństwie do konserwatywnej i oszczędnej formy tematyka cyfrowych pism była natomiast bardzo zróżnicowana. Oczywistością były internetowe periodyki traktujące właśnie o internecie, publikujące adresy ciekawych stron i recenzje przydatnych programów (jak “Web Kurier”). Liczną grupę wśród internautów stanowili też gracze – czytelnicy pism z recenzjami nowych gier, poradnikami do najgłośniejszych hitów itp. treści, za które w przypadku pism papierowych musieliby płacić (liderem tego segmentu rynku w Polsce była bez wątpienia wydawana od 1998 roku “Załoga G”, z którą konkurować próbował “Wirtualny Komputer”). Duże grono odbiorców miała również fantastyka naukowa (“Fahrenheit”) oraz szerzej popkultura (“The Valetz Magazine” i “Framzeta”, z których połączenia w 2000 roku powstała “Esensja”). Eklektyczny – magazynowy – charakter utrzymywał natomiast “Reporter”.
Oczywiście wiele tych wydawnictw znikało z sieci po kilku wydaniach, ale zdarzały się też inicjatywy bardzo trwałe (wspomniana już “Załoga G” ukazywała się przez osiem lat). Do tego część z tych czysto hobbystycznych projektów wyewoluowała w profesjonalne periodyki – jak “prawdziwe” czasopisma zapewniając tekstom redakcję językową i korektę oraz oprawę graficzną nieustępującą wydawnictwom papierowym (ramki, artworki, “całostronicowe” okładki). Oczywiście, mimo analogowych wzorców, śmiało korzystano też z możliwości internetu – autorzy nie byli ograniczeni liczbą znaków na stronie, a do tekstów archiwalnych prowadziły hiperłącza. Profesjonalizacja dotyczyła także twórców. Np. Maciej Kuc, zaczynający karierę od afiliowanego przy miesięczniku “CD-Action” darmowego zina “Action Mag”, awansował do redakcji pisma-matki, by później zostać jego redaktorem naczelnym.
Za jakością szła autentyczna popularność. Choć biorąc pod uwagę liczbę kanałów dystrybucji (w tym na płytach CD) i fakt, że każdy mógł skopiować e-zina i wysłać znajomemu, trudno o twarde dane liczbowe, redaktorzy tych pism wskazują, że mieli kilkanaście lub kilkadziesiąt (a niekiedy nawet ponad sto) tysięcy czytelników. Wyniki te nie ustępowały prawdziwym gazetom, które kupowało się w kiosku.
2. Pod koniec pierwszej dekady XXI wieku e-ziny przegrały z nowymi nawykami odbiorców internetu. Przede wszystkim pędem za nowością (po co czekać z recenzją filmowej czy growej premiery do kolejnego miesiąca, skoro chcę i mogę mieć ją teraz na portalu). Ponadto – rozwojem kanałów audio i później wideo (podcasty, vlogi). Wreszcie – co może najważniejsze – przekonaniem twórców, że mogą nadawać swoje komunikaty bez pośrednika w postaci redakcji, w blogach czy mediach społecznościowych, pracując na własną markę, nie na szyld redakcji. Bodaj ostatni z dużych rodzimych e-zinów – “Playback” – wytrzymał na rynku do 2010 roku. Nieliczne – jak “Esensja” czy “Fahrenheit” – wyewoluowały do formy portali, inne po prostu zniknęły.
Oczywiście upadek ten można też rozpatrywać w kontekście kryzysu prasy jako medium (w skrócie: zatraciliśmy jako społeczeństwo zwyczaj sięgania po gazety i czasopisma), dlatego z tym większym sentymentem wspominam krótki okres na przełomie wieków, gdy e-ziny przeżywały swój moment chwały. Byli ci, którzy chcieli je pisać, i ci, którzy chcieli je czytać, a taka forma twórczej ekspresji oraz spędzania wolnego czasu wydawała nam się czymś naturalnym. Przecież wszyscy kochaliśmy prasę. Gdy więc przestały się ukazywać papierowe magazyny “Secret Service” i “Reset”, ich fani natychmiast rozpoczęli wydawanie elektronicznych, wysokiej jakości następców tychże: “SS:NG” oraz “Reset Forever”.
3. Osobiście uważam, że e-ziny w swojej krótkiej historii odegrały istotną rolę w kontekście demokratyzacji dziennikarstwa. Z jednej strony, wcześniejsza prasa tradycyjna narzucała potencjalnym publicystom bardzo poważne bariery – ciężko było dostać się do redakcji, opublikować tekst, znaleźć trybunę dla własnej twórczości. Z drugiej – późniejsze blogi i social media pozbawiały autorów wsparcia w postaci kolektywnej wiedzy i doświadczenia zespołu (w zakresie fact-checkingu czy choćby posługiwania się językiem polskim). A w e-zinach wielu utalentowanych dziennikarzy-hobbystów mogło pisać rzeczy, które ktoś redagował, a ktoś inny chciał czytać. Czytelnicy zaś dostawali produkt dopracowany bardziej niż oferują im dziś “media” społecznościowe (choćby przez to, że przed publikacją widział go jeszcze redaktor, sprawdził korektor, a grafik wlał w layout i doprawił ilustracjami). Dobre czasy, no ale w internecie gorsze rozwiązania wypierają lepsze, więc nie ma już e-zinów. Szkoda.
4. Chciałoby się spuentować ten tekst kilkoma linkami polecającymi co ciekawsze tytuły, ale niestety jest to niemożliwe. Mówi się wprawdzie, że w sieci nic nie ginie, lecz to kłamstwo (szerzej na ten temat pisałem tutaj). Tu punkt dla analogowej, oznaczonej numerami ISSN prasy, której egzemplarze obowiązkowe trafiają do bibliotek, bo stare wydania cyfrowych periodyków nie miały tak dobrze. Jeśli zapisał i udostępnił je jakiś sympatyczny internauta, to są w zasięgu kilku kliknięć – sprawdziłem, i tak stało się np. z magazynami “Playback” oraz ”Valetz”. Wiele innych jednak przepadło gdzieś w odmętach serwisu Web Archive albo zniknęło na zawsze. Zostały wspomnienia z fajnego internetu.
W poprzednich odcinkach cyklu:
Jeśli spodobał Ci się ten tekst (a trochę się przy nim napracowałem) i chciałbyś, żeby w tym miejscu pojawiły się następne, do dalszej pracy zachęcisz mnie kawą. Pamiętaj, że listy do internetu powstają nocami, gdy już napiszę wszystko, co piszę dla pieniędzy. Bez kawy mogę nie dać rady! Wszystkim mecenasom z serca dziękuję za wsparcie.
Tych czytelników, których nie stać na finansowy datek, proszę natomiast o popularyzację listów do internetu w social mediach oraz subskrypcje newslettera.
Przypominam też, że moje zapiski można śledzić za pośrednictwem kanału RSS, a w aplikacji Substacka i w zakładce Notes na stronie dostępne są krótsze spostrzeżenia oraz ciekawe odnośniki.
Następny list do internetu wyślę za dwa tygodnie.
Esensja żyje i z tego co widzę nadal mają coś w rodzaju e-zina, nawet numery stron sa w spisie treści : najnowszy numer:
https://esensja.pl/magazyn/2024/05/iso/01.html
Pewnie dłużej wydawalibyśmy SS-NG, gdyby nie nasz, jakże szalony pomysł, u schyłku papierowej prasy, że chcemy iść w papier. I nawet wydaliśmy jeden numer.
https://katalogi.bn.org.pl/discovery/fulldisplay?docid=alma991031047569705066&context=L&vid=48OMNIS_NLOP:48OMNIS_NLOP&lang=pl&search_scope=NLOP_IZ_NZ&adaptor=Local%20Search%20Engine&tab=LibraryCatalog&query=any,contains,Mgs&offset=0