W moich kontaktach ze światem była to rewolucja, bo wcześniej spędzałem mnóstwo czasu w kolejkach w urzędach pocztowych, wydawałem fortunę na znaczki i nabawiłem się nerwicy, wypatrując listonosza dźwigającego torbę z korespondencją.
(Mieszkałem na łódzkich Bałutach, a sąsiedzi z kamienicy szybko zorientowali się, że w listach do mnie często przychodzą plakaty z niemieckiego „Bravo”, kasety z brytyjską muzyką elektroniczną czy dyskietki z grami na Atari, więc za pomocą łoma i śrubokręta „hakowali” moją skrzynkę, by dobrać się do tych atrakcyjnych załączników. Żeby pokrzyżować im szyki, musiałem odebrać pocztę, zanim okoliczne łobuziaki zrobiły to za mnie, choć oczywiście przesyłki ginęły i wcześniej, na sortowni czy w urzędzie. Krótko mówiąc, dostarczalność analogowych mejli była niewielka.)
Tymczasem pod koniec 1996 roku firma Polbox, jeden z pierwszych dostawców internetu w Polsce, udostępniła Polakom darmowe konta poczty elektronicznej. Wprawdzie o pojemności zaledwie 1 MB, automatycznie kasujące wiadomości nieprzeczytane przez dwa tygodnie i usuwające całą skrzynkę, jeśli właściciel nie logował się do niej przez 60 dni – ale były! W zamian system dołączał reklamową stopkę do każdego e-maila.
Oczywiście problemem dla mnie i moich korespondentów był wówczas brak dostępu do internetu, ale komputerowcy, gracze i demoscenowicze należeli do bystrzejszej części młodzieży, więc wszyscy jakoś sobie radziliśmy (głównie przez szkoły czy uczelnie; ja w weekendy chodziłem do instytutu badawczego, w którym pracował tata i w którym był pecet podpięty do sieci). Wszyscy też założyliśmy sobie konta pocztowe na Polboksie (albo na Friko Onetu czy – ci bardziej światowi – na Yahoo lub Hotmailu) i wreszcie mogliśmy zapomnieć o Poczcie Polskiej.
Gdy po tygodniu nieobecności online otwierałem skrzynkę, czekało na mnie kilkadziesiąt wiadomości – i wszystkie były fajne. Przez następne dni na domowym komputerze wstukiwałem odpowiedzi (co u mnie, w co grałem, co czytam, gdzie jadę na wakacje), by w kolejny weekend przenieść je na dyskietce do tatowego instytutu i rozesłać do adresatów. A gdy było mi mało, z anonsów w telegazetowym Telekomputerze brałem adresy potencjalnych nowych korespondentów i do nich też pisałem. Większość odpisywała.
Kiedy zaś pod koniec XX wieku Telekomunikacja Polska dociągnęła do mojego mieszkanka w centrum Łodzi linię telefoniczną i nareszcie mogłem łączyć się z internetem za pomocą numeru 0202122, zacząłem wchodzić na polboksową skrzynkę prawie codziennie, dzięki czemu napisałem chyba więcej listów niż Hemingway, Orwell, Vonnegut i Lovecraft razem wzięci.
Polbox zamknął swoją usługę w 2008 roku, ale idea darmowej poczty elektronicznej przetrwała (najlepszą robotę zrobiło tutaj oczywiście Google ze swoim Gmailem, świetną wyszukiwarką w skrzynce i wątkowaniem korespondencji). Nie przetrwał natomiast zwyczaj pisania listów.
Paradoksalnie, bo ludzie pisali i wysyłali listy w czasach, gdy było to żmudne, trudne i niepewne, a sztuka epistolarna w ciągu kilku zaledwie lat umarła w momencie, gdy dzięki internetowi stała się wygodna, łatwa i dostępna.
Oczywiście powody i kierunek dalszych zmian w kanałach komunikacji to temat na zupełnie inną rozmowę, ale nie sądzę, by przyszłość niosła w tym zakresie cokolwiek pozytywnego. Póki co z rozrzewnieniem wspominam czasy, gdy narzekało się na ludzi, którzy piszą w HTML-u i odpowiadają przed cytatem (dziś sam tak robię). Po weekendzie spędzonym offline mam w skrzynce ponad sto nieprzeczytanych wiadomości, z których prawdopodobnie żadna nie dostarczy mi przyjemności. Na szczęście większość to bezmyślnie rozsyłane „DW” rzeczy, które mnie nie dotyczą, ale i te prawidłowo zaadresowane – zamiast potencjalnie inspirujących wymian myśli – są już tylko zadaniami do wykonania, którymi zarządzam przez filtry, flagi foldery, etykiety i integrację z kalendarzem.
Nie mam już natomiast – i nikt chyba nie ma – żadnego funu ze sprawdzania, czy przyszła nowa poczta.
Sprawę nieco ratują newslettery i chciałbym wierzyć, że dla kogoś również moje Listy do internetu są dobrym powodem, by w piątkowy poranek zajrzeć do skrzynki.
Jeśli tak jest, przypominam o możliwości postawienia kawy autorowi tych tekstów (z góry dziękuję!). To dzięki Waszemu wsparciu następną wiadomość pocztową wyślę za tydzień o tej samej porze.
Pamiętam jak dziś, gdy podekscytowany w kafejce internetowej odbierałem swojego pierwszego mejla od kuzyna z życzeniami na Gwiazdkę. Choinka w ASCII - musiałem to wydrukować.
Piszesz Bartek, że dziś już nie masz radości z orzymywanych mejli. Oczywistym powodem jest zmiana w sposobie komunikacji, która w Polsce zaczęła się od IRC ale rozpleniła się na dobre wraz z pojawieniem się komunikatora Gadu Gadu. Ale drugi powód jest zapewne taki, że wtedy byliśmy młodzi, bez obowiązków zawodowych, zajarani nowym, raczkującym medium. To i pisać się chciało.
Jako samodeklarujący się psychofan e-maila nie mogę przejść obojętnie nad takim tekstem (nawet jeśli mój pierwszy raz był z KKI). Gdyby z Internetu zniknęły wszystkie protokoły prócz IMAP/SMTP nawet nie drgnęłaby mi powieka. Uwielbiam jego asynchroniczność (co w dzisiejszych czasach gdzie bycie offline jest jak nurkowanie z pustą butlą, dziwne i może nawet śmiertelne wydaje się zbyteczne ) i używam jej non-stop pisząc długie e-maile po krzakach, offline, uwielbiam, że domeną e-maili jest medium tekstu, najlepsze medium. Uwielbiam wszystkie te małe narzędzia, które sobie popisałem żeby mi było fajniej z tymi kawałkami plików tekstowych zorganizowanie przepychanych po Internecie.
„Na starość”, z uwagi na to, że prawie nikt nie siada do e-maila z jakimś wyższym celem niż wysyłanie faktur i jednozdaniowe pracowe burknięcia, wróciłem do pisania listów analogowych, głównie dla rozrywki. Odbiorcy zadowoleni, ja zadowolony. Jedyna rzecz, której się trzeba nauczyć: prawie nikt Ci nie odpisze.