1. Zaszkliło mi się oko z tęsknoty za dawnym internetem, gdy zobaczyłem World Wide Web próbujący powrócić do swoich korzeni.
The Yesterweb, The Web Revival, Small Web, Neocities… Strony domowe, samodzielnie hostowane blogi, webringi, katalogi… Niekiedy świadome odwołanie się do estetyki WWW z lat dziewięćdziesiątych: te wszystkie bannery “under construction”, kolorowe tła, animowane gify, Times New Roman jako domyślny font, nawet prostokątne buttony demonstrujące przekonania webmastera (choć czasy się jednak zmieniają: kiedyś nawoływały do bojkotu Internet Explorera, dziś ich ostrze wymierzone jest w Chrome’a)... Wreszcie, co znajduję szczególnie uroczym, website’y, które szczycą się tym, że nie są zoptymalizowane pod przeglądanie na ekranie smartfona…
Surfuję więc od strony do strony, jak w czasach numeru dostępowego 0202122 (choć przynajmniej nie muszę się już martwić wysokością rachunku za telefon), poznaję ludzi piszących o swoich pasjach (“zapraszam na mój homepage”), przeglądam ich blogowe notki, czytam wpisy w księgach gości, podążam po blogrollach i zdaję się na wybory przycisków “random site” w webringach… Cieszę się netem opartym na kreatywności internautów i hiperłączach. Doceniam, że nikt nie stosuje tu algorytmów suflujących treści, profilowanych reklam i odniesień do Facebooka, TikToka czy Twittera.
2. Nadal zachwyca mnie też klarowna, użyteczna i w zasadzie doskonała struktura homepage’a. Powiedzmy, że szukam informacji o pisarzu, którego książka wpadła mi w oko w bibliotece. Jeśli autor ów prowadzi stronę domową, znajdę na niej wszystko, czego potrzebuję, do tego uporządkowane i w zasięgu kilku kliknięć dzięki hipertekstowemu menu: biogram, bibliografię, blog / aktualności, galerię zdjęć, może kilka opowiadań czy fragmentów na zachętę, linki do wywiadów i recenzji w innych mediach, dane kontaktowe itd. Jeśli jednak nasz hipotetyczny literat komunikuje się z czytelnikami wyłącznie za pomocą social mediów, mój internetowy kontakt z nim rozpocznę od jakichś bieżących wpisów na Facebooku czy zdjęć na Instagramie (może będą to internetowe polemiki, może fotki z wakacji…), a podstawowe nawet informacje (co napisał? gdzie publikował?) będę musiał zbierać po różnych rozproszonych i nie zawsze wiarygodnych źródłach. Jednak większość z internautów nie potrzebowała stron domowych, więc zniknęły one z sieciowego krajobrazu.
Przy okazji oddaliśmy też kontrolę nad formą – w social mediach to za nas decydują, z jakiego fontu będziemy korzystać, czy wolno nam zmienić tło własnej sieciowej wizytówki albo użyć odnośnika kierującego poza daną platformę, a nawet ile znaków może liczyć nasza wiadomość dla świata. Nie rozumiem, dlaczego się na to zgodziliśmy.
Ale tym bardziej doceniam ruch oporu, który w nosie ma wszystkie te ograniczenia.
3. Oczywiście wiem, że całe to zjawisko – choć to już nie zabawa początkujących webmasterów wyposażonych w wersję demo programu Pajączek, a poważny nurt społeczno-filozoficzny pełen sążnistych manifestów i esejów – nie ma żadnych szans powodzenia.
Google nie pokaże w wynikach wyszukiwania Twojego homepage’a. Smartfonowy zombie, przesuwający kciukiem po ekranie feed, który podaje mu korporacyjny algorytm, nie kliknie w link prowadzący poza Facebooka albo YouTube’a. Przygotowywany przez wiele dni wpis na bloga przegra walkę o zasięgi i uwagę z dowolnym tweetem lub rolką na Instagramie.
Autorzy, zniechęceni faktem, że ich twórczość ze stron domowych i blogów nie ma żadnych odbiorców, w większości wrócą do mediów społecznościowych. A my zostaniemy z internetem, w którym Google, zamiast wartościowych treści, poleca śmieci wygenerowane przez speców od SEO albo modele sztucznej inteligencji, Facebook i Instagram nie pokazują materiałów od osób i organizacji, które chcemy obserwować, autorzy tworzą “content” z myślą nie o ludziach, lecz zapewniających zasięgi algorytmach, a użytkownicy internetu w pakiecie z siecią oraz smartfonem dostają depresję, kłopoty z koncentracją i uzależnienia.
Szkoda, ale cieszę się, że nie tylko ja jeden tęsknię.
Ciekawy tekst? Wspomóż piszącego po nocach autora kawą, by miał siłę do pisania kolejnych.
Następny list do internetu zostanie wysłany już w najbliższy piątek. Jeśli nie chcesz go przegapić, zapisz się na newsletter!
Wydaje mi się, że potrzebujemy nowego paradygmatu wyszukiwania treści w Internecie. A raczej: powrotu do starego. Pamiętam, że pod koniec lat 90. rywalizowały ze sobą dwie przeglądarki: Yahoo i Altavista. Yahoo miała katalog stron, ale Altavista, o ile dobrze pamiętam, zwracała lepsze wyniki poszukiwań po słowach kluczowych (chociaż oczywiście kilka lat potem Google zjadł ją na śniadanie) i wolałem właśnie nią.
Chciałbym, żeby do łask wróciły ręcznie kompilowane katalogi wartościowych stron internetowych z przemyślanym podziałem na kategorie, tematy i podtematy, oraz być może z systemem tagów. Powinny wspierać ją boty, które np. wyszukiwałyby martwe linki, ale całość powinna zostać przygotowana przez ludzi, nie przez algorytmy. Szukanie po słowach kluczowych? Tak, ale tylko w obrębie katalogu i wewnątrz krótkich opisów stron.
Brzmi utopijnie, no ale przecież nie twierdzę, że autorom takiego katalogu nie wolno byłoby zarabiać na reklamach i nie wprowadzić opcji premium z dodatkowymi ficzurami...
Zagraj w Hypnospace Outlaw :)