Gdy stawało się jasne, że magazyn “Pixel” upadnie, zacząłem myśleć o innym forum, na którym mógłbym kontaktować się z czytelnikami.
Nic w tym nadzwyczajnego – wielu dziennikarzy z tradycyjnych, dogorywających, mediów staje przed podobnym dylematem, zazwyczaj sięgając po audiowizualne możliwości internetu: podcast lub vlog. Ja – jako osoba pozbawiona przez naturę radiowego głosu i telewizyjnej fizys – nie brałem takich rozwiązań pod uwagę, ale nawet gdyby, jest to rynek bardzo już zatłoczony i nie sądzę, by było tu zapotrzebowanie na kolejnego dukającego pod nosem na tle regału z książkami youtubera.
Oczywiście to formuła wygodna dla nadawcy – gadam przez godzinę, wrzucam to, co nagadałem, do sieci i fajrant – ale przez to czasochłonna dla odbiorcy, który również musi poświęcić godzinę na słuchanie. Nawet jeśli (a zazwyczaj tak jest) treści te, po namyśle – uporządkowaniu wywodu, wycięciu dygresji, poprawieniu ewidentnych błędów itd. – dałoby się zamknąć w krótszej formie. Np. w tekście, który przekaże to samo co godzinny podcast w ramach trwającej chwil kilka lektury. Naturalnie wymaga to większego zaangażowania ze strony twórcy – artykuł do przeczytania przez parę minut może powstawać nawet wiele godzin.
Zresztą mniejsza z podcastami – skoro i tak o wiele lepiej wypadam w formie pisemnej, postanowiłem wykorzystać ten atut. Z miejsca odrzuciłem jednak wszelkie formy publikacji w mediach społecznościowych: tam przecież to nie odbiorca, lecz algorytm decyduje, co będzie widoczne. Nawet jeśli zasubskrybował(a)byś mój profil, wcale nie jest pewne, że zobaczył(a)byś kolejne posty. Poza tym pospieszne scrollowanie paluchem po feedzie pełnym memów, zdjęć znajomych z wakacji i przypadkowych reklam, nie sprzyja lekturze dłuższych tekstów. Odpada.
Bardzo lubię prasowe felietony, ale prasa umiera, a felieton wraz z nią – to już nie te czasy, gdy co tydzień wyczekiwało się na nowy numer “Polityki”, by przeczytać felieton Passenta czy Pilcha. Nie tędy droga – pomyślałem – choć oczywiście moją publicystykę wciąż można okazjonalnie przeczytać w magazynie “CD-Action”.
Bardzo cenię też blogi, ale i one swój okres świetności mają dawno za sobą. Internauci, uzależniając się od suflujących treść algorytmów, przestali korzystać z czytników RSS i nie pamiętają, by ręcznie wbić adres strony blogera w przeglądarce. W efekcie o nowym wpisie nikt się nie dowiaduje, a na bloga regularnie zagląda co najwyżej jego autor. To też już nie dla mnie.
Został newsletter – a akurat pojawił się Substack, który usprawnia kwestie subskrypcji, archiwizacji itp. uciążliwości. Do tego przekonuje, że na każdego autora czekają tu tysiące potencjalnych czytelników (w tym i tych najcenniejszych, bo płacących głodnemu pisarczykowi za jego treści) i że sława oraz monetyzacja są tuż za rogiem.
Nie w moim przypadku. Listy do internetu po półtora roku regularnego publikowania tekstów (ten ma numer 58) dorobiły się dwustu stałych czytelników. Dwieście to również liczba złotych, jakie zarobiłem na newsletterze (na taką kwotę opiewają darowizny miłych ludzi, którzy zdecydowali się postawić mi kawę; z serca Wam wszystkim dziękuję).
Podstawowym problemem jest oczywiście śmierć linków – social media tną zasięgi postów z odnośnikami, a rozleniwieni ludzie wolą przewijać kciukiem w górę ekranu smartfona niż klikać w hiperłącza. W takich warunkach trudno przebić się z komunikatem o nowym wpisie i o tym, że ktoś tu siedzi i co piątek wysyła kolejne listy do internetu. Nie bardzo wiem, jak pokonać tę trudność.
Inny kłopot – i ten, jak sądzę, będzie się nasilać – to ogólny spadek popularności e-maila. Choć przez dekady zdołaliśmy stworzyć tu niemal idealny system zarządzania przychodzącymi do nas wiadomościami (inbox zero, filtry, kategorie, flagi wyszukiwarki etc.), młodsi użytkownicy wolą stosować komunikatory i czaty. Czy są to rozwiązania gorsze, to temat na osobną notkę (TL;DR: oczywiście, że są gorsze), natomiast z punktu widzenia autora newslettera sytuacja jest naturalnie niekorzystna. Nie wyślę przecież tego tekstu na Discorda czy Messengera.
A jednak – mimo zasygnalizowanych wyżej trudności – myślę, że było warto. Nadal mam dobry powód, by pisać, a także kontakt z czytelnikami. Kto zostawi adres e-mail w okienku poniżej, będzie miał pewność, że niezależnie od kaprysów algorytmu Facebooka czy niedomagań własnej pamięci przed weekendem dostanie moją wiadomość prosto do skrzynki pocztowej. I przeczyta ją w dogodnym dla siebie momencie – a mejle czyta się zazwyczaj w skupieniu, nie w trakcie kompulsywnego przeglądania socialmediowych bzdurek. To dla mnie dużo znaczy, bo ja też piszę je w skupieniu i z namysłem.
Dlatego za tydzień znów coś tu znajdziesz.
W międzyczasie – zobacz notatki i archiwum, a jeśli uważasz, że zasłużyłem, ufunduj mi kawę. Dzięki i do przeczytania.
Ja Cię czytam na smartfonie w apce Substacka, jednej z niewielu apek, w których nie wyłączyłem powiadomień.
OK. Zrobiłem szybki research i wyszło mi, że od listopada wpłaciłem 60 zł, przelewając 15 zł miesięcznie (w lutym zapomniałem zrobić przelewu🫢), no to ilu tych płacących może być? 5-10? Więc grzecznie proszę te 190 pozostałych osób, by pomyślały jak bardzo zajebisty content mogliby tutaj co tydzień przeczytać za te 5/10/15 zł miesięcznie z ich własnej kieszeni.