1. Badając biografię i twórczość Stefana Weinfelda, pozostawałem pod wrażeniem jego literackiej i dziennikarskiej płodności. Nawet z grubsza to policzyliśmy: Weinfeld napisał, zresztą po godzinach tzw. normalnej pracy i na emeryturze, ponad tysiąc artykułów, prawie 40 książek popularnonaukowych i beletrystycznych, kilkadziesiąt opowiadań i scenariuszy komiksowych…
Jednak wśród tych wszystkich tekstów, choć wiele z nich było dobrych i odkrywczych, próżno szukać czegoś, co można by nazwać dziełem życia, zwieńczeniem kariery, opus magnum. Zawsze czuć tu pewien pośpiech, brak finalnego szlifu, coś, co oddziela porządne rzemiosło od prawdziwej sztuki.
No cóż. Weinfeld jest poniekąd usprawiedliwiony – miał na utrzymaniu dużą rodzinę, musiał łączyć aktywności twórcze z innymi zarobkowymi działaniami, pisał w kąciku wygrodzonym szafą z ciasnego mieszkania w bloku, a jego artystyczne wybory w znacznym stopniu warunkował aspekt finansowy (np. gdy okazało się, że za scenariusz komiksowy wydawcy płacą więcej niż za opowiadanie, bez większego żalu porzucił beletrystykę).
2. Łatwo mi empatyzować, bo sam przecież rzadko piszę to, co chciałbym napisać (znacznie częściej – to, za co ktoś chce mi zapłacić), a wśród znajomych autorów mam wielu takich, których chętnie przeczytałbym w jakimś erudycyjnym eseju, powieści obyczajowej, reportażu czy historycznej monografii – czytam zaś co najwyżej w internetowych i prasowych artykułach.
Oczywiście trudno mówić, by nasza sytuacja była wyjątkowa. Wręcz przeciwnie – historia literatury pełna jest przecież twórców biednych, chorych, chałturzących, odrywanych od potencjalnych arcydzieł koniecznością masowej produkcji gazetowych felietonów albo gryzmolących kolejne wersy swych wybitnych książek w nieogrzewanym schowku na szczotki… Wielu z nich nie przeszkodziło to w tworzeniu rzeczy wybitnych.
Zaryzykowałbym nawet tezę, że sytuacja odwrotna – dziedzic fortuny, odebrał staranne humanistyczne wykształcenie, dostał od rodziców gabinet, dębowe biurko i bibliotekę w cichej zielonej okolicy, od wczesnej młodości dyktuje stenotypistce kolejne powieści oraz eseje – jest w literaturze stosunkowo rzadka. I że – jak chciałbym wierzyć – nie ma w tym przypadku, nie ze względu na brak w środowiskach artystycznych uprzywilejowanych synków, lecz na fakt, że prawdziwa wartość w sztuce bierze się jednak z wysiłku i dyskomfortu.
No ale w dzisiejszych czasach przybył ludziom pióra, obok warunków bytowych, jeszcze jeden potężny przeciwnik. Nieodparta potrzeba produkowania się w internecie.
3. Poniekąd i to można usprawiedliwić. Człowiek pisze zazwyczaj z potrzeby przekazania swoich myśli i opowieści innym. W książce przekaże je, w najlepszym razie, raz na kilka lat, zaś gratyfikacja (wywiady, recenzje, nominacje…) jest rzadka i krótkotrwała. Tymczasem posty na Facebooku pisze się szybko, a dowody uznania (lajki, komentarze…) przychodzą natychmiast i często w dużych liczbach. Dodajmy: przeważnie zasłużenie, bo dziennikarz czy literat są jednak sprawni w operowaniu słowem pisanym, co in plus odróżnia ich od większości użytkowników tego medium.
Przynależna osobom twórczym próżność bywa tu jednak wzmacniana z jednej strony uzależniającymi algorytmami przebiegłych korporacji, z drugiej zaś enigmatyczną i trudną do zweryfikowania obietnicą, że zasięgi w social mediach wspierają sprzedaż książek – a stąd już tylko krok nie tylko do wzmożonej aktywności publicystycznej na Facebooku, ale też pajacowania na Instagramie i TikToku, nagrywania vlogów czy podcastów i całej tej internetowej bieżączki, która nader skutecznie odrywa od tego, co powinno być w piśmienniczej twórczości najważniejsze.
Obędzie się bez konkretnych przykładów, bo myślę, że każdy, kto i czyta książki, i śledzi internet znajdzie wielu ludzi pióra, których dzieła zyskałyby – zarówno ilościowo, jak i jakościowo – gdyby ich autorom zabrać smartfony, a w komputerach zostawić tylko edytor tekstu.
Na szczęście są też przykłady odwrotne, co – nareszcie! – wiedzie nas do obiecanej we wstępie rekomendacji czytelniczej.
4. Otóż najstarsi internauci mogą pamiętać Konrada Hildebranda z komiksowo-kulturalnego serwisu Motyw Drogi, ci nieco młodsi z growego portalu Polygamia, a bardziej dociekliwi z sympatycznego i osobistego bloga Ten Chudy Drań (ci szczególnie pedantyczni mogliby do powyższej wyliczanki dodać jeszcze mniej lub bardziej udane próby podcastowo-youtubowe i parę innych sieciowych wcieleń autora) – cały ten rozproszony dorobek kurzy się dzisiaj gdzieś w zakamarkach Web Archive.
Później Konrad zniknął z internetowych radarów i zajął się czymś innym, a mi zrobiło się nawet przykro, bo człowiek miał dobre pióro i dar snucia opowieści, a to zawsze żal tracić.
Ale teraz Hildebrand – jak napisaliby kiepscy internetowi dziennikarze – przerywa milczenie i wraca z książką Natychmiast to skasuj.
To powieść cyberpunkowa z akcją osadzoną w Warszawie przyszłości (ale niezbyt odległej – jeden z bohaterów jeździ “poobijaną Izerą”). Są spiski i strzelaniny, sztuczna inteligencja, chciwe korporacje, skorumpowani urzędnicy, hakerzy i bezwzględni najemnicy, inwigilacja i technologiczne kulty, wreszcie – bo oczywiście musi być ktoś taki w tym gatunku – wypluta przez życie protagonistka.
Jeśli wszystko to brzmi znajomo, to dobrze, bo jak ktoś szuka innowacji w science-fiction, to sięga nie po cyberpunk, ale np. Paolo Bacigulapiego. A u Hildebranda jest raczej standardowo, zarówno pod względem fabuły, jak i dekoracji. Generalnie William Gibson (inspiracją był tu chyba zwłaszcza Graf Zero) plus echa komiksowej dylogii Status 7 Roberta Adlera i Tobiasza Piątkowskiego plus lekka nuta Ukrytej sieci Jakuba Szamałka. Co nie jest wadą, choć można by autorowi życzyć więcej śmiałości w kreowaniu świata przedstawionego, np. poprzez wybiegnięcie dalej w przyszłość czy wpuszczenie bohaterów do cyberprzestrzeni.
Ale mniejsza z zastrzeżeniami, bo dostajemy tu solidny kawałek prozy gatunkowej, przy którym spędziłem przyjemny weekend, a teraz czekam na kontynuację (czekałbym również na ekranizację, ale nikt w Polsce nie podejmie się sfilmowania finałowej, może nawet nieco przerysowanej, konfrontacji). Jeśli taka miała być cena zniknięcia Konrada z blogów i social mediów – warto było ją zapłacić, a innym twórcom polecam tę drogę (sobie również, o czym przy innej okazji).
Rekomenduję więc zakup Natychmiast to skasuj, tym bardziej że autor zrobił wiele, żeby ukryć swoje dzieło przed światem – nie dość, że wydał się sam, to jeszcze tylko w ebooku – próbuję więc je, ile tylko zasięgów w skromnym newsletterze, wydobyć na światło dzienne. Warto przeczytać.
Jeśli moja czytelnicza rekomendacja okaże się przydatna, możesz odwdzięczyć się, fundując mi wirtualną kawę. Każda wpłata sprawia, że trochę bardziej mogę pisać nie to, co muszę, ale to, co chcę. Np. takie listy do internetu. Bardzo dziękuję za wsparcie.
A skoro już dzisiejszy newsletter poświęciłem książkom, przypominam, że formę fizyczną przybrały Bajty polskie 3.0, wydanie poprawione, uzupełnione i wreszcie ładne. Publikacja wygląda naprawdę ślicznie i – mam nadzieję – wciąż jest ciekawą opowieścią o narodzinach polskich gier oraz gier w Polsce. Więcej o niej pisałem w tym liście oraz w minibooku Bajty mojego życia, który można bezpłatnie pobrać ze strony projektu.
Następny newsletter wyślę równo za tydzień, a jeśli nie chcesz go przegapić, skorzystaj z aplikacji Substacka, kanału RSS lub darmowej subskrypcji (przycisk poniżej).
Do przeczytania i miłego dnia!
Pamiętam doskonale Konrada z Polygamii, nie pamiętam jak, ale dowiedziałem się o jego powieści więc jako fan cyberpunka kupiłem. Mam nadzieję że mu się zwróci :)
Wielkie dzięki za opinie! Strasznie się cieszę, że znalazłeś czas aby zapoznać się z moją książką.
Co do inspiracji:
"Status 7" - doskonale trafiłeś. Uwielbiam te komiksy, czuję, że moja książka jest ich "duchowym następcą". Regularnie do nich wracam aby obserwować jak ich wizja przyszłości się starzeje.
"Graf Zero" - tego nie czytałem. Ale być może znajdziesz bardzo drobne nawiązanie do "Pattern recognition"
"Ukryta sieć" - Szamałek zdążył wydać cały cykl, kiedy ja dłubałem swoją rzecz. Jak czytałem pierwszy tom miałem mocne wtf, bo pod wieloma względami jest to podobny klimat i typ bohaterki, ba, Jakub umieścił akcję w tych samych miejscach Warszawy, po których ja spacerowałem z dzieckiem z wózkiem myśląc o swojej książce. Kończąc czytać "Cokolwiek wybierzesz" wyobrażałem sobie, że autor skręci w znacznie bardziej futurologiczne tematy, ale jednak następne tomy były znacznie bardziej ugruntowane w teraźniejszości. Więc tutaj się z Szamałkiem rozminąłem, bo był raczej zainteresowany straszeniem tym co jest teraz, niż tym co będzie.
Z rzeczy, które równolegle wchłaniałem był też serial "Ultraviolet", którego pierwszy sezon bardzo lubiłem i którego soundtracku używałem jako tło do pisania.