1. Nie wiedziałem, że robicie coś takiego – szczerze dziwi się kolega, któremu opowiadam o festiwalu gier, jaki miałem przyjemność współtworzyć. Musicie poprawić promocję – życzliwie radzi inny, który też o imprezie dowiedział się post factum.
Odpowiadam im, że akurat promocji wydarzenia poświęcono dużo sił i czasu. Moim zdaniem – zbyt dużo.
No bo – wprawdzie nie jestem ekspertem od tych spraw, a nawet trochę się nimi brzydzę, ale jednak taka praca i taka rzeczywistość wokół, że muszę znać się również na sprzedaży kultury jako produktu – wydaje mi się, że wszystko tu było zrobione zgodnie z podręcznikiem.
Key visual, landing page, influencer marketing, call-to-action, cross-promotion w social mediach… – odhaczyliśmy dużo modnych słówek z pijarowskiego słownika, niektóre z nich, na miarę możliwości i skali przedsięwzięcia, wzmacniając również środkami finansowymi. Mieliśmy plakaty itp. akcesoria wizualne, pojawialiśmy się w podcastach i audycjach radiowych, a ja osobiście – starając się nie myśleć źle o ludziach, którzy oglądają takie treści – zniosłem upokorzenie występu w tzw. rolce do mediów społecznościowych. Dla starców i cyfrowo wykluczonych (których serdecznie pozdrawiam, bo sam coraz chętniej zaliczam się do tych grup) wystosowaliśmy odpowiednie komunikaty do gazet i telewizji…
Po czym ludzie mówią mi, że nie wiedzieli o imprezie i że na przyszłość warto wzmóc działania promocyjne.
2. Zaryzykuję tezę odwrotną: warto działania promocyjne zredukować, a zaoszczędzone w ten sposób siły, czas i środki finansowe przeznaczyć na realizację jeszcze lepszych wydarzeń.
Myślę bowiem, że za twórcy i organizatorzy czegokolwiek – koncertów, festiwali, konferencji… – za bardzo skupiają się na dotarciu z informacją o swoich działaniach do potencjalnych odbiorców.
Ten sam problem mają też autorzy treści, np. dziennikarze, pisarze czy blogerzy, o czym więcej pisałem w tekście Skąd brać czytelników.
Wszyscy oczywiście bardzo chcemy, żeby ludzie dowiedzieli się o tym, co robimy (przeczytali artykuł, przyszli na spotkanie, kupili książkę lub bilet wstępu…), zwłaszcza że ma to wpływ także na nasze – twórców i organizatorów – finanse. Dlatego redagujemy komunikaty prasowe i cyzelujemy posty do mediów społecznościowych, udzielamy wywiadów, kręcimy filmiki itd., choć oczywiście moglibyśmy – i pewnie powinniśmy – robić w tym czasie ważniejsze rzeczy (np. szlifować program eventu). Bo ludzie, do których chcemy dotrzeć z informacją, też jednak powinni wykazywać pewną aktywność. A strasznie się ostatnio rozleniwili.
3. W czasach mojej młodości (a nie są to przecież jeszcze czasy bardzo zamierzchłe) też przecież były festiwale, koncerty, wykłady czy seanse, o których potrafiliśmy się dowiedzieć, mimo że nie było sekcji Wydarzenia na Facebooku. Więcej: nie było Facebooka i nawet internetu. Była natomiast poczta pantoflowa w postaci znajomych dobrze poinformowanych o tym, co dzieje się w mieście. Były gazety, a w przypadku bardziej niszowej tematyki kserowane ziny itp. obiegi newsów. Które jednak wymagały od odbiorców pewnej zaradności: zapytać kolegę, iść do kiosku, przeczytać plakat na słupie…
Internet oczywiście ułatwił sprawę: strony WWW, blogi z systemem hiperłączy, fora dyskusyjne… – wystarczyło wpisać adres w okno przeglądarki i człowiek nie przegapił żadnej informacji o interesującym go wydarzeniu.
Media społecznościowe oczywiście zdjęły z użytkowników – jak się okazało: nadmiernie męczący – obowiązek wpisywania czegokolwiek w okno przeglądarki. Wystarczyło kliknąć ikonkę Facebooka i proszę – wszystkie potencjalnie ciekawe tematy (artykuły do przeczytania, festiwale do odwiedzenia…) dzięki magii algorytmów same wskakiwały na ekran. I nawet dało się jednym pacnięciem w przycisk polecić rzeczy, które lubimy, swoim wirtualnym znajomym. Bardzo wygodny system, więc ludzie zaczęli z niego masowo korzystać.
4. Tyle że system ten właśnie przestaje działać. Facebook – a w ślad za nim inne media społecznościowe – bezwzględnie tnie zasięgi postów, dlatego zbierani przez lata cyfrowi koledzy i obserwatorzy nie zobaczą na swoich ekranikach informacji o koncercie czy książce ulubionego artysty.
Chyba że autorzy, wydawcy i organizatorzy będą skłonni zapłacić Facebookowi za to, by zobaczyli, no ale eliminuje to z pola gry większość małych przedsięwzięć (Open’er raczej wpadnie do feedu każdego, kto słucha muzyki, lokalny, być może repertuarowo ciekawszy, festiwal niekoniecznie). Poza tym jeśli nawet są takie środki w budżecie imprezy, naprawdę wolałbym, żeby przeznaczyć je na ulepszenie samego wydarzenia (np. zaproszenie kolejnego gościa z prelekcją), nie na dotarcie z komunikatem do leniuszków, których jedyna aktywność to przewijanie Facebooka na smartfonie.
5. Spece od promocji radzą, by wciąż intensyfikować przekaz – jeśli nie Facebook, to może YouTube, jeśli nie Instagram, to TikTok albo chociaż płatny wywiad w podcaście jakiegoś influencera… – z nadzieją, że któryś z tych komunikatów wpadnie w oko scrollującego sociale potencjalnego odbiorcy.
Ja natomiast myślę, że warto zastosować dobrze znaną środowiskom łobuzersko-kibicowskim zasadę KMWTW: kto ma wiedzieć, ten wie. Serio. Promować mniej i taniej. Zrobić plakat, dać wzmianki w prasie i posty w socialach, niech będzie: nawet nakręcić rolkę dla osób nieczytających. Ale to wystarczy.
Jeśli ktoś przegapi event – widocznie nie był to event dla niego. Niech, zamiast pasywnie czekać, aż wydarzenie wyświetli mu się w facebookowym feedzie, sam wykona jakąś aktywność. Zapyta kolegów, kupi gazetę, spojrzy na plakat wywieszony na mieście, wstuka adres strony w przeglądarce. Wtedy na pewno znajdzie potrzebne informacje o potencjalnie fajnych rzeczach, które można robić w życiu. W przypadku mojego festiwalu wiele osób sobie świetnie poradziło. Do zobaczenia na następnych.
Ciekawy tekst? Jeśli chcesz, by pojawiało się tu więcej takich, postaw kawę autorowi! Pamiętaj, że listy do internetu powstają nocami, gdy napiszę już wszystko, co piszę dla pieniędzy, więc bez kawy na pewno nie dam rady. Z góry dziękuję za każde wsparcie.
Podziękowania
Korzystając z okazji – wszystkim, którzy przybyli na Festiwal Gier Dawnych i Niezależnych BIT BOAT, kłaniam się w pas. Mam nadzieję, że bawiliście się tak dobrze, jak chciałem, żebyście się bawili, i że mnie oraz fantastycznym organizatorom z Fundacji Dawne Komputery i Gry udało się uniknąć większych wtop i kiksów.
Ja byłem bardzo zabiegany i zmęczony, ale chyba ze wszystkimi zdołałem porozmawiać chociaż chwilę. Nie udało mi się natomiast, jak zwykle, być na żadnej prelekcji oprócz swojej. Osobom, które przegapiły tę ostatnią, poświęconą problemowi zachowania dziedzictwa elektronicznej rozrywki dla przyszłych pokoleń, pomoc niesie youtubowy kanał Grarytasy.
Liczę, że ewentualne braki nadrobię w przyszłości, bo będziemy chcieli uczynić BIT BOAT wydarzeniem cyklicznym – może nie największym, ale na pewno najmilszym festiwalem dla fanów gamingowych nurtów retro i indie w Polsce. Do tematu wrócimy za rok.
Do przeczytania
Na majówkę polecam ósmy numer “Retro”, nieregularnego wydania specjalnego magazynu “CD-Action”, w którym znaleźć można wiele interesujących tekstów, w tym dwa moje. W nich zaś opisuję nowe gry na stare komputery i konsole oraz przypominam historię pirackiej stacji telewizyjnej Polonia 1. Więcej o zawartości ww. publikacji oraz możliwość zakupu – pod linkiem.
Majówkowa przerwa
Długi majowy weekend spędzam z dala od wszelkich ekranów i zalecam takie rozwiązanie również czytelnikom. Dlatego też następny list do internetu wyślę dopiero za dwa tygodnie.
Gdyby ktoś jednak chciał w tym czasie nadrobić zaległości w lekturze, przypominam, że kompletne archiwum newslettera jest dostępne na stronie Substacka. Tamże, w zakładce Notes, umieszczam krótkie notatki, ciekawe cytaty i linki do interesujących miejsc w sieci.
Listy do internetu można otrzymywać w aplikacji Substacka, za pośrednictwem kanału RSS (zalecam!) oraz prosto do skrzynki pocztowej (zalecam jeszcze bardziej!).
IMO brakuje punktów węzłowych w sieci. O ile z koncertami jest stosunkowo łatwo, bo można ich szukać przez bileterie, o tyle wystawy, konferencje, dyskusje itp. nie mają takich miejsc (wszystko, jasno, w jednym miejscu). A nie mają ich, bo praktycznie nie ma opcji na nich zarabiać (wiem, bo tworzyłem lokalny portal o sztuce) i koło się zamyka.
przede wszystkim warto by lokalne jak i tematyczne informatory miały odpowiednie kanały RSS
obecnie niestety w większości trzeba pamiętać, żeby regularnie przeklikać kilka-kilkanaście stron, a na FB to nawet kilka razy dziennie, bo jak przegapisz posta możesz już nigdy go nie zobaczyć...
u mnie jest tak: "szerokolokalny" serwis lata temu zabił RSS "zainstaluj pan se apkę", a "wąskolokalny" ma tendencję do publikowania info na kilka godzin przed wydarzeniem... jak dobrze pójdzie to w piątek o 17 wrzucą coś o sobotnim, ale to przy pomyślnych wiatrach
ciężko w ten sposób cokolwiek ogarnąć
chciałbym nie musieć pamiętać o tym, że mam aktywnie szukać, ale to niestety jest trudne, odkąd Opera (ta prawdziwa) nauczyła nie kochać RSS odzwyczaiłem się od tego nieprzyjemnego obowiązku