1. Porządkowałem niedawno archiwum zmarłego dziennikarza i publicysty, który odszedł jako człowiek dość sędziwy, ale jednak nagle, a ja miałem nadać ład jego notatkom, korespondencji, artykułom itp. Zadanie okazało się bardzo przyjemne, bo pan wszystko notował w rocznych, ułożonych w równym rzędzie na półce kalendarzach, a dłuższe teksty składał w teczkach i segregatorach – najpierw w formie maszynopisów (sądząc po czcionce, mógł korzystać z niezawodnego Łucznika), do czego wliczały się listy, bo korespondował przez kalkę, a od lat 90. już wydruków A4 z Worda, zawsze składane domyślnym krojem Times New Roman, rozmiar 12. Pod koniec życia zwiększył font do 14 i była to bodaj jedyna jego typograficzna ekstrawagancja.
Później przeczytałem, że jeszcze bardziej konsekwentny okazał się Cormac McCarthy, autor m.in. znakomitej powieści Droga, który przez 45 lat wszystko pisał na jednej maszynie Olivetti, a gdy w końcu sprzedał ją na aukcji charytatywnej, przyjaciele kupili mu drugą, identyczną.
2. Choć technologia komputerowa pozwala na zapisywanie, układanie i przeszukiwanie tekstów na sposoby, jakie nie śniły się dawnym ludziom pióra (nie trzeba e-mailować przez kalkę!), z przerażeniem myślę o porządkowaniu dorobku dzisiejszych pisarzy, naukowców czy dziennikarzy. By to uzasadnić, nie muszę zresztą sięgać po przykłady wybitnych literatów – wystarczy mi fakt, że od tygodnia bezskutecznie próbuję dogrzebać się do notatek do książki, którą pisałem ledwie kilkanaście lat temu.
Oczywiście za ten bałagan w znacznym stopniu odpowiadam sam, ściślej moja nieco niezdrowa fascynacja edytorami tekstu, o której więcej opowiadałem w tym miejscu, a która zaowocowała plikami ChiWritera, WordPerfecta albo TAG-a, na jakie wciąż natykam się w zakurzonych zakamarkach osobistego cyfrowego archiwum.
Jednak wina jest nie tylko moja. Jako że część środowisk akademickich i co bardziej zachowawcze instytucje kurczowo trzymają się ekosystemu Microsoftu, mam przecież w swoich zbiorach pliki .docx i oczywiście .doc. Niektórzy redaktorzy wolą standardy niekontrolowane przez korporacje (tych lubię bardziej), specjalnie dla nich piszę więc w plikach .rtf i .odt. Sporo tekstów trzymam w Google Docs – często sam już nawet nie wiem, czy na “mojej” części chmury czy u współpracowników (formalnie właścicielem tych zbiorów pozostaje oczywiście Google i muszę przyznać, że czuję się z tym niezbyt komfortowo).
Do tego dochodzą notatki – bardzo chciałbym być człowiekiem, który wszystko, co próbuje zapamiętać, zapisane ma w kalendarzach lub w regale Zettelkasten wypełnionym fiszkami, ale niestety zaufałem komputerom. W efekcie przez lata zgromadziłem bazę wiedzy tyleż obszerną, co rozproszoną: Evernote, OneNote, Google Keep, Dropbox Paper, Notion (by wymienić tylko kilka najbardziej oczywistych)… – wszędzie mam jakieś zapiski czy raczej ma je korporacja, która prowadzi dany serwis (co, jak wspomniałem, rodzi we mnie pewien dyskomfort).
Do tego oczywiście archiwa e-maili (zawartość skrzynek, z których korzystałem ćwierć wieku temu, i tych służbowych u moich byłych pracodawców przepadła bezpowrotnie), komunikatory (mógłbym przysiąc, że ważne rozmowy do książki, do której wracam po latach, prowadziłem przez Gadu-Gadu – raczej już tego nie znajdę), dyskusje i wspomnienia na dawno skasowanych forach… – wszystko to, co miało być trwalsze niż papier, okazuje się wyjątkowo kruche. Co miało być łatwe do uporządkowania i późniejszego przeszukiwania, ginie w bałaganie.
3. Co można zrobić, by jakoś okiełznać ten cyfrowy chaos? Przeniesienie się do analogowej rzeczywistości w moim przypadku raczej nie wchodzi w grę – nie jestem Cormackiem McCarthym, mój wydawca zapewne nie zareagowałby entuzjastycznie, gdybym wysłał mu pocztą papierowy maszynopis nowej książki – natomiast krokiem w dobrym kierunku wydaje się zapisywanie wszystkiego w plikach tekstowych.
W tym miejscu nerdom o skłonnościach do filozofowania zostawmy dywagacje, co to jest prawdziwy plain text, dopełniane dygresjami o naturze ASCII i Unicode; na użytek tego felietoniku proponuję przyjąć uproszczoną definicję, że jeśli zawartość mojego artykułu da się przeczytać w Notatniku Windows, będzie tu spełnione wystarczające kryterium.
Pliki tekstowe są ponadczasowe – prawdopodobnie za pięćdziesiąt czy sto lat również uda się je odczytać, przeszukać i wyedytować. Nie należą do żadnej korporacji, nie wymagają konkretnego programu czy platformy sprzętowej. Będą trwać, gdy nasi potomkowie zapomną już, czym były Microsoft Word i Evernote. Nie zajmują wiele miejsca. Można trzymać je w chmurze, ale nie trzeba. W razie potrzeby łatwo da się ich zawartość skonwertować do innego formatu (co za chwilę zrobię, wrzucając ten tekst do newslettera).
Do pisania wystarczy dowolny edytor, nawet wspomniany już Microsoft Notepad (który w Windows 11 zrobił się całkiem przyzwoitym narzędziem). Albo Notepad++, jeśli ktoś woli bardziej skomplikowane zabawki. Albo Vim dla tych, którzy lubią się uczyć, jak pisać, zanim pisać zaczną. Albo iA Writer lub Typora dla tych (zazwyczaj są to użytkownicy sprzętu Apple), którzy wolą, gdy oprogramowanie jest ładne, i chcą za walor estetyczny słono zapłacić. Albo gedit, nano, dowolny edytor programistyczny czy cokolwiek dostępnego w przeglądarce…
Ja – pracując w Windowsie – używam duetu WriteMonkey (do dłuższych tekstów) i micro (do szybkich notatek), bo zapewniają kontrolę nad całym procesem z poziomu konsoli i nie wymagają sięgania po mysz, ale jeśli wyżej wymienione kiedyś znikną albo zmienię system operacyjny lub platformę sprzętową, moim plikom nie zrobi to różnicy.
Jeśli – co dzieje się rzadko – mam potrzebę dodania do tekstu wizualnych wodotrysków, jest Markdown. Dwie gwiazdki znakomicie **pogrubią tekst**, jedna zrobi świetną *kursywę*. I nie trzeba odrywać rąk od klawiatury.
Czysty tekst okazuje się także wystarczającym formatem, żeby zarządzać w nim listami zadań do zrobienia, a jeśli na dysku przybędzie nam notatek, Obsidian świetnie nada naszej bazie wiedzy pożądaną strukturę (przy czym gdy kiedyś zabraknie Obsidiana, same pliki tekstowe oczywiście zostaną).
4. Jedyną słabością tego rozwiązania jest kontakt ze światem zewnętrznym, który zapomniał o zaletach czystego tekstu. Dlatego to, co zaczyna się u mnie jako elegancki i minimalistyczny plik .txt, najczęściej i tak trafia do odbiorcy jako spuchnięty od niepotrzebnych danych dokument Worda, zawieszony w chmurze Google Docs czy e-mail z HTML-owymi śmieciami w środku (albo, jak teraz, przetworzony przez Substacka newsletter).
Niemniej – kropla drąży skałę, dlatego przypominam o istnieniu i atutach czystego tekstu.
5. Pozornie temat – zwłaszcza na tle innych kłopotów powodowanych przez technologię – można uznać za błahy. Ostatecznie mało naszych słów wartych jest tak długiego przechowywania, a koniec końców, gdyby jednak chcieć przekazać coś potomnym, prawdopodobnie najtrwalszy i tak okaże się wydruk.
Poza tym pliki tekstowe to tylko wycinek szerszego problemu. Jeśli dużo pracujesz na tabelkach czy wzorach matematycznych lub jesteś grafikiem, na pewno nie usatysfakcjonuje cię propozycja archiwizowania wszystkiego w zbiorach .txt. A jak – dla przyszłych badaczy naszej twórczości lub po prostu z myślą o wnukach – zachować piosenki, zdjęcia, cyfrowe rysunki?
To trudne pytania bez dobrych odpowiedzi, niemniej fakt, że to, co tworzymy, zapisujemy w różnych, często zamkniętych i kontrolowanych przez korporacje, formatach, a potem przechowujemy na serwerach tychże korporacji, należy uznać za nierozważny i niepokojący.
Jeśli ten tekst okazał się przydatny, możesz postawić mi kawę – pamiętaj, że to jedyne wynagrodzenie, jakie otrzymuję za pisanie newslettera.
Niedosyt po lekturze? Tu są wpisy archiwalne, a tutaj krótkie notatki, najświeższe informacje i ciekawe linki.
Następny list do internetu wyślę już w najbliższy piątek. Aby nie przegapić kolejnych aktualizacji, proponuję skorzystanie z aplikacji Substacka, kanału RSS lub subskrypcji e-mailowej. To jest za darmo i zawsze można zrezygnować.
Pliki tekstowe mają też dodatkową zaletę: porównywanie plików jest dobrze "onarzędziowane" (diff, WinMerge...), pozwalają też używać systemów kontroli wersji takich jak git.
Czysty tekst ma jeszcze tę zaletę, że pliki są małe i proste w przetwarzaniu, więc gdyby cały świat przesiadł się z .docx na .txt, zmniejszyłoby to zapewne cyfrowy ślad węglowy o solidny procent. Ale, po pierwsze, to oczywiście nie nastąpi, a po drugie, to i tak gdybanie, bo przecież mówimy o systemie naczyń połączonych i uporczywe trzymanie się .txt wszędzie i zawsze wprowadziłoby komplikacje gdzieś indziej.
Do Twojej listy fajnych edytorów w punkcie drugim chciałem dorzucić fenomenalną kate. O ile Twoja codzienna kombinacja to WriteMonkey plus micro, ja używam odpowiednio kate i vima/gvima. Jako przystawkę do dowolnego zestawu polecam natomiast krój czcionki Monaspace (MonA, nie MonO, https://github.com/githubnext/monaspace), bo to przemyślany i estetyczny fixed-width z wariantem przypominającym maszynę do pisania. :)
Nie mogę zrozumieć fenomenu Obsidiana. Do mnie to rozwiązanie nie trafia, ponieważ „upraszcza komplikując”. Wystarczy przecież gromadzić swoje markdownowe notatki w osobnych folderach, a ewentualne kategorie i słowa-klucze dodawać na początku opatrzone hashtagami. Naczelnym ficzurem Obsidiana jest bodajże możliwość tworzenia wewnętrznych linków; super, ale przemyślana struktura folderów konieczność linkowej gmatwaniny wyeliminuje i na dłuższą metę wszystko uprości. Potem tylko grep i przeszukujemy notatki w poszukiwaniu pożądanych fraz.
Mam jednak słabość do pisania streszczeń podręczników itp. w LibreOffice, bo tam mogę zakreślać różne rodzaje tekstu (definicja, cytat itd.) różnymi kolorami i potem wyeksportować do zgrabnego PDF-a, który przyjemnie się czyta pięć lat później. W zasadzie jednak ten sam efekt można osiągnąć w Markdownie przy pomocy <span style="background-color: yellow;">.