Jak powstają twoje teksty
Nikt nigdy mnie nie spytał, ale jeśli kiedyś ktoś spyta, tu będę miał gotową odpowiedź.
1. Od ukończenia szkoły nie piszę ręcznie, a jeśli piszę, to potem nie mogę odczytać. Kiedyś chciałem być jak Bruce Chatwin i całą kwerendę do książki Automaty liczą – notatki, cytaty, przypisy… – zrobiłem w eleganckich moleskinach. Powstały różnokolorowe szlaczki i zygzaki. Na szczęście później pisałem już tylko na komputerze.
Z tym wiąże się niestety niezdrowa fascynacja procesorami tekstu. ChiWriter, WordStar, TAG, QR-Tekst… – latami poszukiwałem najlepszego. Zamiast jak normalni koledzy chodzić na giełdę po nowe gry, ja męczyłem handlarzy pytaniami o nową wersję WordPerfecta. Premiera spolszczonego MS Worda w 2. połowie lat 90. przyniosła ukojenie tylko na chwilę.
Oczywiście Word też szybko przestał mi się podobać, ale mam świadomość, że problem jest we mnie, nie w Wordzie. Zazdroszczę kolegom i koleżankom po piórze (po klawiaturze!), że po prostu siadają do komputera, odpalają Worda, Writera z LibreOffice, Docsy czy inne Pages i piszą.
Ja tak nie potrafię, a tu mógłbym zanudzić czytelników wielostronicowym raportem z testów aplikacji takich jak Jarte, AbiWord, FocusWriter czy Scrivener (całe szczęście, że nie mam Maca, bo pewnie od razu kupiłbym Ulyssesa). Niestety, tekst ten nie powstałby w żadnym z wyżej wymienionych, bo mam już innych faworytów.
2. Warsztat pracy ludzi piszących to zresztą coś, co często nam umyka lub uznawane jest za nieistotne. Widzimy książkę i gazetę – nie to, jak się rodziły. Po drodze giną narzędzia – aplikacja, klawiatura czy krój pisma – dzięki którym tekst powstawał.
A przecież to ma znaczenie. Są tacy (jak Cormac McCarthy), którzy wciąż piszą na maszynie. Jeden z najpopularniejszych polskich eseistów zawsze wybiera font Times New Roman – nudny i niewygodny dla oczu, ale na tyle generyczny, że nie wpływa na styl. Znany reporter całe książki tworzy w MS OneNote, gdzie łatwo mu na bieżąco porządkować strukturę tekstu. Inny, ceniąc sobie nagłe napady weny, jeszcze przed epoką smartfonów potrafił wstukiwać długie eseje na przenośnych popierdółkach typu Psion czy Palm (ja za czasów mieszkania w kawalerce z małym dzieckiem też zrobiłem dwie książki na 10-calowym najtańszym netbooku eMachines, ale wolałbym już tego nie powtarzać).
George R.R. Martin w jednym z wywiadów opowiedział, że wciąż używa komputera z DOS-em i WordStara, żeby nowoczesne wodotryski nie odrywały go od pracy.
3. Biorąc pod uwagę, ile czekamy na kolejny tom Gry o tron, możemy założyć, że akurat w przypadku Martina metoda ta nie działa zbyt dobrze, ale sam trend jest widoczny.
Zmęczeni atrakcjami współczesnych programów i rozkojarzeni internetem, ludzie pióra coraz częściej wracają do korzeni – kursora mrugającego na pustym ekranie i efektów pracy zapisanych czystym tekstem.
Im prościej, tym lepiej, czego efektem rosnąca w literackiej robocie popularność edytorów kodu źródłowego (Notepad++), składni Markdown (Typora) czy programów distraction-free, które ukrywają wszystko, co może rozpraszać autora, zostawiając na ekranie tylko pole tekstowe (iA Writer).
Bardzo lubię ten powrót do przeszłości, a przecież jeszcze o krok dalej idzie Freewrite ze swoimi nowoczesnymi maszynami do pisania. Gdyby nie kosztowały tak dużo, też już pewnie miałbym taką na biurku.
4. A skoro mowa o dawnych dobrych czasach – w 4. numerze magazynu "Retro" opublikowałem artykuł Niech cię szlag, TAG!, w którym składam hołd mojej pierwszej edytorowej miłości i zdradzam, jak pogrzebała ona moje nadzieje na karierę w branży IT.
Polecam się łaskawej uwadze czytelników, zwłaszcza że o dawnych grach wideo powstają książki, artykuły i wywiady, a niegdyś kultowe, szalenie istotne dla nas programy użytkowe, gdy przestają być przydatne, zazwyczaj nie interesują już nikogo. Mnie tak.
5. Przywołany wyżej artykuł napisałem oczywiście w TAG-u, ale od połowy lat 90. mam już inne miłości. Jeśli nie muszę komunikować się z użytkownikami tychże, staram się nie korzystać także z Worda i Docsów.
Wszystko piszę w edytorze WriteMonkey, bo jest czysto tekstowy, obsługiwany wyłącznie klawiaturą, elegancki i darmowy. Do szybkich notatek włączam micro, który ma te same zalety, a do tego działa błyskawicznie.
Więcej o tym, do czego wykorzystuję te narzędzia – w następnym newsletterze.
PS. Umiem też wyjść z VIM-a!
Odkryłem Twój blog kilka dni temu, bo wspomniał o nim ktoś w wideokaście „Loading...” podczas niedawnego podsumowania minionego roku. Świetna sprawa (blog) – i rezonujący wpis.
Ja swój idealny edytor tekstu odkryłem pół roku temu i okazał się nim wspomniany przez Ciebie anegdotycznie Vim (halo! ten tytuł piszemy małymi literami, to nie jest akronim!), od którego wcześniej odbijałem się dwa razy, ale który wreszcie zgrokowałem latem. Zabawna sprawa: Uczyłem się go na sucho, czytając przewodnik na Kindlu, ale nie mając dostępu do komputera. Spełnił moje marzenie odnalezienia edytora, który byłby retro, ale który jednocześnie odznaczałby się nowoczesną, maksymalną konfigurowalnością – ale który zarazem posiadałby duszę (w przypadku Vima chodzi oczywiście o tajemne skróty klawiaturowe i cały tryb modalny).