1. Wypada zacząć od tego, co w dzisiejszym świecie istotne, czyli od zasięgów. Ten tekst przeczyta kilkaset osób. Influenzę Jakuba Wątora, której tematem są polscy influencerzy, prawdopodobnie kilka, może kilkanaście tysięcy. Wywiady z autorem w portalach, w których w skrócie tłumaczy on, o czym jest jego jego książka, w najlepszy wypadku dotrą do kilkudziesięciu tysięcy odbiorców. Ilu z nich się przejmie i przemyśli, a ilu poscrolluje dalej, trudno powiedzieć. Natomiast filmiki influencerów mają miliony widzów – w większości raczej zaangażowanych, regularnie powracających, poświęcających czas i pamięć na śledzenie rozmaitych dram i wydarzeń u ich idoli.
Skala popularności tych ostatnich wymyka się mojemu pojmowaniu rzeczywistości, podobnie jak to, że z całego ogromu internetu i popkultury ludzie masowo wybierają gadających głupoty youtuberów, patostreamy z bełkoczącymi menelami czy bijatyki amatorów na ringu. Serio. Szkoła, praca, obowiązki i sen zabierają mnóstwo naszego czasu, a na wyciągnięcie myszki są przecież wybitne komiksy, książki, filmy, seriale, gry czy płyty dla każdego wieku i wszystkich gustów w liczbie takiej, że życia nie wystarczy, by poznać choć wycinek tego wszystkiego, co znać warto, a przeciętny internauta (statystyki nie kłamią) i tak woli spędzić wieczór, patrząc na grupkę durniów gadających głupoty na streamie.
Oczywiście nie mówię, że młodzież powinna poświęcać wolne chwile np. na alfabetyczną lekturę całej Wikipedii. Ja sam w dzieciństwie nie byłem najmądrzejszy i trwoniłem czas na głupoty (wiem, co mówię, dwa razy obejrzałem wszystkie sezony Drużyny A), ale jednak my mieliśmy zdecydowanie mniejszy wybór (parę kanałów telewizji), no i nawet najgłupszy serial z lat 80. czy 90. i tak był bardziej wartościowy niż rozmowy “zawodników” przed freak fightami czy transmisje online z alkoholowych libacji. A liczba widzów tychże – nawet tylko w krajowej skali – idzie przecież w miliony. Staram się rozumieć świat wokół mnie, lecz tego, co trzeba mieć w głowie, by oglądać takie rzeczy, zrozumieć nie potrafię.
2. Temat na inne rozważania: czy upadek internetu, w sensie masowego napływu durniów (zarówno twórców “contentu”, jak i jego odbiorców), powiązany jest z rozwojem technologii, który umożliwił emisję wideo online. Innymi słowy: czy konieczność pisania i czytania w sieci była zaporą, która przynajmniej w większości powstrzymywała tych najgłupszych “internautów”?
3. Naturalnie zjawisko jest starsze niż internet, a masowe ogłupianie rozpoczęli oczywiście dziennikarze, już dawno temu pytając słynnych piłkarzy, co sądzą o nowym rządzie, a popularne piosenkarki o receptę na dobre życie. Było to oczywiście skrajnie niemądre, ale jednak, by ktoś cię w ogóle o cokolwiek zapytał, musiałe(a)ś przynajmniej nieźle śpiewać lub kopać futbolówkę.
Ćwierć wieku temu, wraz z emisją Big Brothera, okazało się, że żadne umiejętności – poza dużą dozą pewności siebie i brakiem wstydu – nie są potrzebne, by zostać gwiazdą. Pojawili się celebryci, już nie sławni artyści czy sportowcy, których życie i przemyślenia można było śledzić przy okazji ich głównej działalności, ale “ludzie znani z tego, że są znani” (określenie w książce pod takim właśnie tytułem upowszechnił w Polsce Wiesław Godzic). Bohaterowie Big Brothera przyciągali miliony widzów, a w konsekwencji zarabiali pieniądze w reklamach i zaludniali okładki kolorowych magazynów, udzielali wywiadów, trafili do kina (rozmieniając talent na drobne, reżyserował to prawdziwy filmowiec – Jerzy Gruza), a jeden nawet został posłem. Nie dlatego, że miał coś mądrego do powiedzenia, ale dlatego, że wyborcy znali go z telewizyjnego show. W ich ślady poszli kolejni, np. w jeszcze głupszym programie Bar.
Cały ten szlam idzie oczywiście na konto mediów, które dla kasy nakręcały popularność celebrytom i psuły gust odbiorcom, ale karma wraca: w internecie okazało się, że dziennikarze są tu zbędnym ogniwem. A pewne wydarzenia – jak stosunek płciowy w towarzystwie kamer reality show, odtworzony później na wizji – wtedy przedstawiane jako ostateczny upadek obyczajów, można dziś traktować co najwyżej z pobłażaniem. Nie takie rzeczy pokazują dzieciakom patostreamerzy.
4. Wszystko to w książce Influenza opisuje Jakub Wątor. Mamy tu więc i lightowe fenomeny: youtubera, który zyskał masową popularność, przebierając psa za pająka, i dzieciaka, który streamował do sieci, jak gra w Minecrafta i Pokemony, a potem wraz ze znajomymi wynajął willę, by kręcić w nim filmiki o życiu influencerów. Ale również zjawiska patologiczne: gwiazdkę, która opowiadała internautom o seksualnych kontaktach z muzykami, a potem została zawodniczką MMA, oraz alkoholików transmitujących do internetu swoje libacje i zarabiających na donejtach od widzów. Mógłbym ciągnąć tę wyliczankę żenujących tematów z książki – od mam “monetyzujących” swoje dzieci na Instagramie, po organizację freak fightów – bo autor podszedł do sprawy kompleksowo, ale podejrzewam, że nie ma takiej potrzeby.
To bowiem mój główny problem z Influenzą – nie do końca wiem, dla kogo jest ta książka. Bo skoro o wszystkich wyżej wymienionych osobach i zjawiskach dowiedziałem się właśnie od Wątora, to raczej nie dla mnie i nie dla takich jak ja. Jeśli do tej pory nie znaliśmy ksyw alkoholizujących się patoinfluencerów, to chyba powinno tak pozostać.
Natomiast jeśli ktoś w miarę na bieżąco śledzi wątki z życia tych internetowych “celebrytów”, to nie sądzę, by pozyskał z książki jakąś nową wiedzę. I takie też opinie o Influenzie dominują w sieci: autor ślizga się po powierzchni, próbuje złapać zbyt wiele wątków i szuka syntezy tam, gdzie jej nie ma, a w efekcie to, co miało być demaskacją “mrocznego świata influencerów”, jest zaledwie mało pogłębioną, niekiedy dość chaotycznie podaną kroniką zjawiska.
Oczywiście Wątor to dziennikarz śledczy, więc odkopał szemraną przeszłość jednego popularnego podcastera i bardzo starannie udokumentował tzw. Pandora Gate, czyli pedofilskie skłonności kilku gwiazd polskiego YouTube’a, ale teksty te wcześniej publikował w internecie, więc książkę i w tym kontekście można traktować tylko jako pewne podsumowanie, streszczenie i powtórzenie.
5. Natomiast trzeba autorowi pogratulować wytrwałości: przebijanie się przez nagrania i wypowiedzi jego bohaterów, obserwacja tych dram i “dymów” – są to dla inteligentnego człowieka doświadczenia krańcowe, a Wątor pracując nad książką, musiał tego przesłuchać i obejrzeć bardzo dużo. Nie mam pojęcia, na jakie honorarium umówił się z wydawcą, ale z pewnością należy mu się dodatek za pracę w trudnych warunkach.
6. Problem influencerów nie jest błahy. Już w historiach tych ludzi uderza fakt, że mimo pozornego sukcesu (“mam -naście lat, miliony obserwujących i miliony na koncie, jestem ustawiony do końca życia”) trudno tu o szczęśliwą puentę. Raczej mało który z bohaterów książki poradził sobie z popularnością i pieniędzmi – częstszy scenariusz to depresja i uzależnienia – ale oczywiście nie współczujmy influencerom.
Część mnie myśli, że najlepszym wyjściem jest po prostu ignorowanie tych osób – nigdy nie oglądałem ich filmików, raczej nigdy nie zobaczę, zupełnie nie chcę znać rzeczy, które mają do przekazania (dlatego trochę żałuję, że jednak przeczytałem Influenzę) – i takie rozwiązanie zalecałbym wszystkim, a jeśli ktoś dorosły świadomie chce poświęcać życie i mózg na wyżej wzmiankowane zjawiska, to ok, wolna wola, ale takim postaciom też współczuć nie należy.
Natomiast proponowana recepta nie zadziała wobec dzieci, najbardziej bezbronnej grupy odbiorców, którą cwani youtuberzy i streamerzy po prostu wykorzystują. I przyznam, że nie wiem, jak uchronić przed influencerami moją jedenastoletnią córkę. Czy dać jej bana na TikToka i YouTube’a? Zabrać smartfona? Przeglądać sieć razem z nią? Czy nie poczuje się wykluczona z grupy rówieśniczej, gdy wszystkie koleżanki z klasy będą rozmawiać o młodych ludziach streamujących wygłupy w internecie, a ona nie będzie wiedziała, o kim mowa?
Wydaje się, że problemu nie rozwiążą osamotnieni w tej walce rodzice. Na pewno nie pomoże też archaiczna szkoła. Trudno również liczyć, że młodzi ludzie, których mózgi konsekwentnie prane są przez algorytmy Instagrama i TikToka, nagle sami z siebie zmądrzeją i porzucą swoich idoli. Oczywiście naiwnością byłaby także wiara w korporacje – w książce Wątor klarownie udowadnia, że YouTube sam z siebie nie zbanuje żadnego durnia czy patusa, tylko do końca będzie zarabiał na reklamach, “monetyzując” skrajnie szkodliwe treści. Chyba że przyciśnie go lokalne prawo.
No właśnie. Tu akurat chciałbym wiązać nadzieje z Influenzą – politycy to w większości starzy ludzie, którzy nie rozumieją internetu, ale część z nich jeszcze czyta książki. Może przeczytają i tę. I będą wiedzieć, co trzeba zrobić.
Podobało się? Bardzo się cieszę, bo trochę się nad tym tekstem napracowałem. Przypominam, że można mi podziękować, stawiając kawę. Nawet najmniejsza filiżanka będzie dla mnie zachętą, by równie starannie pisać kolejne listy do internetu.
Następny ukaże się za dwa tygodnie. By go nie przegapić, zalecam subskrypcję (przycisk poniżej). To jest za darmo i zawsze można się wypisać.
A jeśli – jak ja – wolisz sieć z czasów, gdy nie było jeszcze influencerów, przypominam o newsletterowym cyklu “Internet mojego życia”. Najnowszy odcinek jest o e-zinach, a na jego końcu można znaleźć linki do wcześniejszych tekstów z tej serii.
Nie było nigdy pięknej przeszłości, gdzie Królowie Filozofowie rozprawiali o naturze rzeczy. Jedyne, co Internet zmienił to wyskalował ilość pań z łokciami wspartymi na poduszkach, wyglądających przez okno. Ludzie lubią skandaliki, ploteczki, oglądać ludzkie upadki, najlepiej w zwolnionym tempie, dodaj do tego dwukierunkowość tego wszystkiego, kiedyś nie mogłeś osobie z okładki kolorowego czasopisma powiedzieć „ty kurwo”, a teraz możesz!
Długi ogon stał się jeszcze dłuższy, ale wyższy. Ci na górze są na górze, są na mega-górze, ale ci w połowie też podjedzą na tworzeniu kątętu. Przemysł kultury, społeczeństwo spektaklu, etc, etc.
Nawet Ty i ja teraz dokładamy do tego spektaklu, komentując nasze nim zażenowanie, a ktoś nawet napisał o tym książkę. Kątęt kontesterzy kreują kątent. Można kupić koszulkę z podobizną Cze produkowaną przez para-niewolniczą siłę roboczą i zostać e-rewolucjonistą, można oglądać z wypiekami najgłupszych strimerów i napisać potem książkę albo komentarz o książce.
Możesz wszystko, oprócz zmiany panującej kultury.
"Temat na inne rozważania: czy upadek internetu, w sensie masowego napływu durniów (zarówno twórców “contentu”, jak i jego odbiorców), powiązany jest z rozwojem technologii, który umożliwił emisję wideo online. Innymi słowy: czy konieczność pisania i czytania w sieci była zaporą, która przynajmniej w większości powstrzymywała tych najgłupszych “internautów”?"
Nie. Dobrze pamiętam początki popularności blogów czy forów dyskusyjnych. Treści, jakie pojawiały się na wielu z nich, stały na bardzo niskim poziomie, w dodatku nagminne były wszelkiego rodzaju wyzwiska, prowokacje czy obraźliwe wpisy. Zresztą i za czasów prasy drukowanej ludzi ciągnęło do treści nastawionych na sensacje, pozbawionych głębszych wartości (pamięta ktoś jeszcze pismo "Skandale"?). Forma wideo, a zwłaszcza transmisji na żywo, umożliwia bardziej bezpośredni kontakt pomiędzy twórcą a odbiorcą, stąd wzrost popularności tej formy komunikacji z odbiorcami. Jeśli chodzi natomiast o wysyp treści patologicznych bądź niskiej jakości, to przyczyną jest brak kontroli nad tym, co ludzie publikują. Telewizja, prasa czy serwisy internetowe podlegają podstawowej kontroli i weryfikacji, choćby ze strony redaktora naczelnego. W przypadku blogów, kanałów na YouTube czy livestreamów tej kontroli nie ma. I tak jak kiedyś blogi i fora były siedliskiem miałkich, niekiedy patologicznych treści, tak teraz tym samym są materiały wideo bądź transmisje na żywo. Na blogach pozostały przede wszystkim osoby, które rzeczywiście mają coś do powiedzenia, ale mnóstwo takich osób jest również na YouTube. Ich materiały często również mają po kilkaset odsłon, tak jak Twoje teksty.