1. W odróżnieniu od wielu innych zawodów, w dziennikarstwie bardzo trudno jest określić średnie dane dotyczące wynagrodzenia. Po pierwsze, prawie wszystkie umowy wydawnicze obwarowane są klauzulami tajności i tylko nieliczne media – jak robi to choćby serwis IR2.info Instytutu Reportażu – podają do publicznej wiadomości widełki honorariów autorskich. Po drugie, sami autorzy zachowują daleko posuniętą dyskrecję – podejrzewam, że po prostu wstyd im się przyznać, za jakie kwoty stukają w swoje klawiatury.
Po trzecie wreszcie, cechą charakterystyczną branży są ogromne dysproporcje płacowe – ceniony publicysta z tygodnika opinii biorący tysiące za felietonik machnięty od niechcenia przed snem, zabiegany reporter miejski na etacie i mediaworker, któremu płacą dwie dychy od gównonotki na portal, średnio zarabiają… średnio. Ale – to równie ważny trend w branży – choć płace w innych zawodach rosną (bo rosną też ceny wszystkiego), tu rosnąć nie chcą, a nawet maleją, więc i wzmiankowany wyżej ceniony publicysta zaczyna odczuwać na plecach niepokojący oddech nieuchronnej pauperyzacji. No cóż.
2. Natomiast ponieważ robię w słowie pisanym już ponad 20 lat, mogę – jak sądzę – na bazie doświadczeń własnych i znajomych osób dziennikarskich oszacować pewne standardowe obecnie kwoty honorariów autorskich. I przy wszystkich oczywistych i częściowo już zasygnalizowanych zastrzeżeniach, oraz biorąc pod uwagę fakt, że piszę głównie do prasy tematycznej, podać, że stówka za stronę w magazynie to wynagrodzenie, które jest przez wydawców uznawane za przyzwoite.
To też nie reguła. Np. co lepsze periodyki proponują mi ok. 150 zł za stronę, ale właśnie ktoś (i to poważny, zdawałoby się, zawodnik, z wieloletnią historią na rynku prasowym) zaoferował… 72 zł. Strona w pismach, do których pisuję, to jakieś 4000 znaków ze spacjami. Podobnie, mimo braku fizycznych stron, bywa to kalkulowane w internetowych publikatorach (artykuł na 8000 znaków = jakieś 150-200 zł na rękę).
Czy to dużo czy mało – rzecz zależy przede wszystkim od szybkości pisania, na tę zaś wpływ ma nie tylko sprinterski talent autora, ale przede wszystkim tematyka i gatunek. A honorarium zazwyczaj wyliczane jest z pominięciem tego ostatniego kryterium. Dwustronicowy felieton o tym, co autor usłyszał wieczorem w autobusie i co mu się tak ogólnie wydaje, przy wypłacie równa się dwustronicowemu tekstowi, do którego dziennikarz, zanim w ogóle usiadł do klawiatury, musiał przeczytać trzy mądre książki i dopytać dwóch ekspertów.
3. Powyższe co oczywiste skłania zagonionych autorów do kalkulacji w duchu oszczędzania czasu. Sam mam w głowie ciekawe artykuły, które jednak wymagałyby wielodniowych archiwalnych i bibliotecznych kwerend, ale – przy założeniu, że mój trud zaowocowałby tekstem powiedzmy na cztery strony (= około 400 zł honorarium), raczej nigdy ich nie zrealizuję. Wybiorę tematy łatwiejsze, do realizacji w dzień lub dwa, do których wiedzę mam już w głowie albo w zasięgu internetowej wyszukiwarki.
Wydawca bowiem przelicza tę pracę na strony, autor – na roboczogodziny. Ile jesteś w stanie napisać w 60 minut i ile to oznacza w złotówkach? Jak to w ogóle wycenić?
Można porównać się z pracownikami etatowymi, ale – by niepotrzebnie się nie frustrować – nie sięgajmy po średnią płacę w Polsce. Taką, jaką powinien osiągać ktoś z pewną wiedzą i umiejętnościami oraz doświadczeniem zawodowym (np. – tu zażartuję – dziennikarz z wieloletnim stażem). Lepiej sprawdźmy płacę minimalną, czyli w 2025 roku 4666 zł brutto. Zróbmy z tego netto i podzielmy na liczbę godzin w miesiącu, a wyjdzie nam trochę ponad 20 zł za godzinę na rękę. Plus oczywiście płatny urlop i zwolnienia lekarskie, których dziennikarz-freelancer jest pozbawiony, co już czyni tę kalkulację nieadekwatną. Lepsza zatem być może będzie minimalna stawka godzinowa dla umów cywilnoprawnych, czyli aktualnie w Polsce 30,50 zł brutto.
Co w przypadku wspomnianego wyżej wydawcy, który zaoferował mi 72 zł za stronę, oznacza, że jeśli nad taką stroną będę pracował trzy godziny, zarobię 24 zł netto na godzinę. A zatem poruszamy się w rejonach płacy absolutnie minimalnej i pewnie rozkładając towar w sklepie na półkach lub nosząc ciężkie przedmioty po magazynie (co skądinąd też w życiu robiłem), zarobiłbym więcej. A przecież praca nad stroną tekstu nie oznacza tylko pisania, ale też research, korespondencję z redakcją i ekspertami, dobór ilustracji i podpisów pod nie, ewentualne poprawki i uzupełnienia, ponowną lekturę po redakcji i korekcie, by sprawdzić, czy redaktor i korektor nie byli nadgorliwi w swoich ingerencjach, wreszcie – finalną kontrolę artykułu po składzie. A potem całą biurokrację typu umowy i rachunki. Mówiąc krótko: marne szanse, by zrobić to w trzy godziny, a nie wspominam o kosztach własnych typu laptop, prąd do laptopa czy choćby bilet tramwajowy, jeśli w ramach kwerendy konieczna okaże się wycieczka do biblioteki.
Ciekawostka: ten tekst pisałem właśnie trzy godziny. Tylko od Państwa zależy, ile za niego dostanę pieniędzy. Jeśli ktoś uzna te rozważania za ciekawe, będę wdzięczny za postawienie wirtualnej kawy. Ciekawe, czy zbierze się tytułowa stówka?
4. Na marginesie: jeszcze mniej wesoło wygląda to w przypadku recenzowania gier wideo, czego właśnie z powodów finansowych już nie robię. Bo, żeby być uczciwym wobec czytelnika, zanim napisze się recenzję, trzeba taki tytuł porządnie przetestować. Co oznacza kilkanaście, a niekiedy kilkadziesiąt godzin uważnego grania. I jeszcze pół biedy, jeśli to megahit, który dzielny recenzent ogrywa dla przyjemności (choć wtedy pewnie grałby inaczej niż gdy robi to z myślą o napisaniu recenzji i z notesem w ręku). Ale jeśli w trakcie zabawy okazuje się, że mamy do czynienia ze średniakiem albo, co gorsza, kasztanem 2/10 i w sumie to już nam się nie chce w niego grać, ale trzeba z poczucia obowiązku brnąć dalej, a potem jeszcze zdać pisemną relację ze swoich wirtualnych ekskursji… Która to relacja będzie miała np. stronę, a więc przy kasie okaże się warta stówkę. No właśnie.
5. Takie stawki to niestety tylko część branżowych patologii, których jest masa, ale by nie przedłużać, już tylko w punktach wspomnijmy o tym, że:
honorarium otrzymuje się nie po przyjęciu tekstu do druku, ale po druku (i to np. miesiąc po tym, jak pismo trafi do kiosków). Co w przypadku np. kwartalnika albo półrocznika może oznaczać, że gdy jakieś pieniądze finalnie trafiają na moje konto, już nawet nie pamiętam, za jaki tekst je dostałem;
czasem honorarium nie dostaje się wcale, bo choć redakcja tekst zamówiła i nawet przyjęła, to potem artykuł nie zmieścił się do numeru (np. wypchnięty przez reklamę, która wpadła do magazynu w ostatniej chwili), z następnego wyrzuciły go teksty bardziej aktualne, a potem to w ogóle się przeterminował (bo dotyczył, powiedzmy, rocznicy ważnego wydarzenia). A za teksty niepublikowane redakcja zazwyczaj nie płaci.
stawki honorarium są często nieznane autorowi podczas pracy, bo umowę i rachunek podpisuje się już po odbiorze tekstu, a więc autor pisze i stara się, ale faktycznie nie wie, co z tego będzie miał i czy np. jeśli wyjedzie pociągiem, by zrobić wywiad do artykułu, ostateczne wynagrodzenie pokryje mu koszty takiej ekskluzywnej podróży.
A teraz, w ramach ćwiczenia z wyobraźni, pomyślmy o tym, że idziemy do mechanika samochodowego i mówimy mu, żeby naprawił nasz pojazd, ale kwotę jego honorarium ustalimy później, a zapłacimy jeszcze później, np. za kwartał. Albo wcale, jeśli w międzyczasie postanowimy, że tym autem nie chcemy już jeździć. Bez sensu? W dziennikarstwie to niestety standard.
Lektura uzupełniająca: książka – warsztatowo rozczarowująca, ale ważna i ujawniająca wiele branżowych patologii – Gównodziennikarstwo Pauliny Januszewskiej.
6. Piszę o tym wszystkim nie po to, by się żalić (mam zresztą, jak wielu ludzi w tej branży, także inne źródła zarobkowania), ale po to, by wyjaśnić, czemu czasem w moim tekście research nie jest tak głęboki, jak mógłby być, gdybym poświęcił temu tematowi jeszcze kilka dni kwerendy, pojechał w teren lub porozmawiał z gronem ekspertów. Albo przeczytał książki na temat, które oczywiście musiałbym sobie kupić za własne pieniądze. Stówka za stronę. Albo 72 zł. Dwie, czasem trzy dychy za godzinę pracy. Gdybym bardziej się starał, pewnie wyszłaby dycha. Państwu by się tak chciało?
Mnie, po ponad 20 latach w tej robocie, już się trochę nie chce, więc rubryka “Do przeczytania” w tym newsletterze – zazwyczaj prezentująca odnośniki prowadzące do moich nowych tekstów – będzie nieco bardziej pustawa.
7. Czy to się zmieni? Na pewno nie na lepsze, bo mamy tutaj efekt błędnego koła. Słabo opłacani dziennikarze piszą coraz szybciej, coraz mniej pogłębione (a więc coraz słabsze) teksty, czytelnicy nie chcą takich czytać, więc nie kupują / nie klikają, więc wydawcy w poszukiwaniu oszczędności płacą dziennikarzom jeszcze mniej. Ci – w odpowiedzi – muszą albo jeszcze bardziej podkręcić tempo pracy (co odbija się na jakości tekstów) albo poszukać sobie innych zajęć. I tak się to będzie kręcić.
A potem przestanie.
Ciekawy tekst? Wspomóż piszącego po nocach autora kawą, by znalazł w sobie siłę do pisania kolejnych.
Z serca dziękuję za każdą wpłatę.
Do zobaczenia i do przeczytania
17 stycznia (to już dziś!) zapraszam do łódzkiego Centrum Komiksu i Narracji Interaktywnej na spotkanie z Michałem Śledzińskim i Marcinem Łuczakiem, których będę wypytywał o fenomen magazynu komiksowego “Produkt”. Więcej informacji o wydarzeniu.
W numerze 69/70 magazynu “Rita Baum” ubieram w tekst refleksję, która często towarzyszyła mi w roku ubiegłym, a którą dotychczas wyrażałem tylko werbalnie w ramach wykładów i paneli dyskusyjnych. Piszę mianowicie o grach wideo jako medium dojrzałym i choć to artykuł długi oraz pracochłonny, należy do grona tych, za które dostałem bulwersująco wręcz niskie honorarium. I jeszcze w spisie treści zrobili ze mnie Bartosza :(.
A następny List do internetu wyślę równo za tydzień. Jeśli nie chcesz go przegapić, subskrybuj mój newsletter w aplikacji Substacka, za pośrednictwem kanału RSS lub e-mailowo (przycisk jest poniżej).
Pozdrawiam i do przeczytania ~~
Bartłomiej Kluska
Jako osoba - zawodowo - z zupełnie innej branży, która po prostu lubi czytać "o grach" i okołogrowych tematach, jestem zaskoczony jak źle to wygląda od wewnątrz. To jest niewiarygodne jak traktowani są autorzy.
Tym bardziej cieszę się, że jeszcze Ci się chce pisać Listy do internetu. I nie przestawaj, bo lubię je czytać.
Słabo to wygląda. W 2010 roku, jako debiutant, za napisanie pojedynczego tekstu dla jednego z serwisów o grach otrzymywałem 80 zł brutto. Wiele się nie zmieniło, choć minęło już 15 lat. Wychodzi na to, że gdyby autor chciał wyżyć z pisania do jednego pisma, musiałby spłodzić połowę tekstów w numerze (zakładając miesięczny cykl wydawniczy).
Trudno się dziwić, że przy takich stawkach redaktorzy przeróżnych serwisów bombardują czytelników tekstami o niczym.