Biblioteka Narodowa ogłosiła coroczny raport o stanie czytelnictwa w Polsce. Wyniki – jak podaje oficjalny komunikat – są optymistyczne. Ja myślę, że nie do końca.
Źródłem optymizmu ma być fakt, że liczba Polek i Polaków, którzy w 2023 roku przeczytali co najmniej jedną książkę, wyniosła 43%, co stanowi wzrost o 9% w stosunku do roku poprzedniego. To rzeczywiście ładny wynik, ale podejrzewam, że:
1. część nieczytających w ogóle czuje (słusznie), że fakt ten wciąż może być powodem do wstydu, prawdopodobnie więc oszukuje badaczy, podając w ankiecie, że przeczytali jedną książkę (o której np. przez przypadek usłyszeli na youtubie);
2. badanie uwzględnia uczniów starszych klas szkół średnich, a ci przynajmniej z tytułu uczestnictwa w lekcjach języka polskiego obowiązkowo powinni czytać nie tylko podręczniki (czy to się liczy?), ale również co najmniej po kilka lektur rocznie (i znów – uczeń, który nie przeczytał lektury, tylko jej streszczenie na przerwie, też raczej będzie do upadłego przekonywał ankietera, że Potop i Lalkę przerobił od deski do deski).
A nawet gdyby przymknąć oko na powyższe wątpliwości i gdyby ci, którzy twierdzą, że przeczytali w ubiegłym roku jedną książkę, faktycznie ją przeczytali, a wszyscy uczniowie uczciwie zapoznawali się z kanonem lektur szkolnych, prawda jest taka, że czytelnik przymusowy (czyli uczeń w szkole) nie jest czytelnikiem i ten, kto czyta jedną książkę rocznie, też nie jest czytelnikiem.
(Ja dobrowolnie czytam jedną tygodniowo, a i tak czuję, że nie śledzę należycie tego, co dzieje się w literaturze obecnie, i mam wstydliwe braki w klasyce, których nigdy już chyba nie zdążę nadrobić.)
No więc nie dajmy się zwieść badaniom Biblioteki Narodowej. W kraju, w którym – jeśli uznamy, że czytać uczymy się w wieku 7 lat – mamy potencjalnie jakieś 35 milionów czytelników, książka sprzedana w 3 tysiącach egzemplarzy to już rynkowy sukces (a weźmy też pod uwagę, że nie każda książka kupiona oznacza od razu książkę przeczytaną; sam mam na kupce wstydu wiele takich).
W efekcie autorzy i autorki, pomijając garstkę szczęśliwców (która też zresztą często więcej zarabia na ekranizacjach niż na literaturze), w przygnębiającej większości żyją z czegoś innego, a książki to dla nich, zazwyczaj kosztowne, hobby.
Co więcej – po lekturę nie sięgają nawet te grupy, które instynktownie traktowalibyśmy jako potencjalnie bardziej zainteresowane słowem pisanym, już nie tylko uczniowie, ale też np. studenci, co potwierdzą nauczyciele akademiccy, a i ja gdy zaglądam do lokalnej biblioteki uniwersyteckiej, widzę na półkach wszystkie nowości: głośne premiery, reportaż, beletrystykę, wyczekiwane tłumaczenia… Gdy ćwierć wieku temu chodziłem na studia, dostęp do tego typu wydawniczych rarytasów miałem tylko dzięki uczuciowemu związkowi z bibliotekarką. Dziś nie potrzebuję znajomości w bibliotece, nowe książki czekają na mnie po prostu na półce. Nikogo nie interesują.
No właśnie – ta ogromna zmiana zaszła w zasadzie w ciągu jednego pokolenia. Przecież nawet ja pamiętam lata 80., gdy książki miały nakłady po 100, 200 czy 300 tysięcy egzemplarzy i urządzało się na nie polowania w antykwariatach oraz księgarniach. Pamiętam też eksplozję komercyjnego rynku wydawniczego na początku lat 90., kiedy do Polski dotarły całe masy niedostępnych wcześniej publikacji z Zachodu (i ok, Harlequin czy horror z Phantom Press to może nie była wybitna literatura, ale jednak dziś nie czyta się nawet tego). Nowy King czy Ludlum wywoływali poruszenie na osiedlu, a wychowałem się na łódzkich Bałutach, gdzie łobuziaków było zdecydowanie więcej niż inteligencji. Nie oszukujmy się, nasi dziadkowie nie czytali wcale albo czytali słabo, nasi rodzice – dzięki PRL-owskiej edukacji – dopiero uczyli się robić to dla przyjemności. A my czytać (książki, gazety, komiksy) po prostu lubiliśmy.
A przecież już wtedy mieliśmy wiele innych rozrywek – radio, telewizję, mecze na asfaltowym boisku za szkołą, siedzenia na murku, gry komputerowe, ba!, pod koniec wieku nawet internet w kafejce. Dużo fajnych rzeczy, które potencjalnie mogły odciągnąć nas od lektury. A jednak tego nie robiły.
Jeśli zajrzymy do archiwalnych badań stanu czytelnictwa w Polsce, zauważymy, że drastyczny spadek zaczyna się w 2008 roku – to są początki popularności iPhone’a, telefonów z Androidem i Facebooka (który właśnie wtedy pojawił się w naszym kraju). Nie wydaje mi się, by była to przypadkowa zbieżność.
Komputer czy telewizor były atrakcyjne, ale z nimi książka mogła przez dekady konkurować w walce o uwagę odbiorcy. W ciągu kilku zaledwie lat przegrała jednak z algorytmami suflującymi łatwe treści do bezmyślnego przewijania kciukiem na małym ekraniku.
I jest to zjawisko niezaprzeczalnie smutne. O ile bowiem możemy dyskutować, czy np. dobry serial albo gra wideo nie są strawą intelektualnie równie pożywną co dobra powieść (moim zdaniem, często bywają nawet bardziej pożyteczne), to jednak nie seriale i gry wyparły powieści, tylko social media i komunikatory. A chyba nikt nie zaryzykowałby tezy, że tiktokowy czy facebookowy feed niesie korzyść porównywalną z tą, którą niosłaby lektura książki.
Przy czym nie mówimy tu o ludziach na tyle młodych, że już wychowanych ze smartfonem w dłoni. Paradoksalnie – to bodaj najciekawszy z rezultatów badania Biblioteki Narodowej – najmłodsi wciąż trochę czytają.
Za to masowo przestali czytać ci starsi, którzy jeszcze powinni pamiętać, jakie to przyjemne uczucie usiąść na fotelu z książką w dłoni. To oni (zwłaszcza mężczyźni) dziś wybierają smartfon, problemy ze skupieniem uwagi, uzależnienie i bóle kręgosłupa szyjnego.
Lektura książek wolna jest od powyższych wad i zagrożeń, ma natomiast liczne zalety (uczy linearnego myślenia, rozwija wyobraźnię i empatię, poprawia pamięć i koncentrację – by wymienić tylko kilka oczywistości), a do tego zapewnia wiele fantastycznych wspomnień.
Przecież wciąż pamiętam, jak chodziłem na wagary do parku, bo po prostu *musiałem* dowiedzieć się, jak skończą się Przygody Hucka Finna i Awantura w Niekłaju. Jak czytałem pod kocem na strychu Niekończącą się historię i czułem się prawie jak Bastian Baltazar Buks. Jak podczas wakacji, leżąc na słonecznej i gwarnej plaży, kuliłem się z przerażenia, bo akurat byłem w trakcie lektury Miasteczka Salem. Jak przypadkowo wziąłem z bibliotecznej półki Wszystko za życie i na długie lata porzuciłem beletrystykę, skoro literatura faktu dostarcza takich opowieści. Albo jak na Cyprze, gdzie spędzałem całe dni w samochodowej myjni z piekła rodem, w rzadkich przerwach w pracy trzy razy z rzędu przeczytałem Neuromancera, bo była to jedyna książka, jaką zabrałem z Polski. Albo jak odkryłem Nakręcaną dziewczynę i oniemiały z zachwytu, w wieku mocno już dojrzałym wróciłem do czytania grubych powieści fantastycznonaukowych.
Nie sądzę, by scrollowanie TikToka czy YouTube’a mogło dostarczyć takich przeżyć. Tym, którzy zapomnieli, przypominam więc o istnieniu książek.
Świetną okazją do ponownego odkrycia, ile radości może dać wieczór spędzony z dobrą lekturą, będzie premiera polskiego wydania Almanachu gier przygodowych point & click. To mądra i piękna publikacja, w której odrobinkę maczałem palce, do tego dzieło oficyny wciąż nowej, lecz odważnie wkraczającej na polski rynek książki. Zalecam wsparcie tego projektu. Premiera już 30 maja.
Jeśli potrzebujesz czytelniczych rekomendacji, w newsletterze są recenzje ciekawych nowości.
Można też wesprzeć mnie – notabene również walczącego o rynkowe przetrwanie autora książek – kupując Legendy gier wideo (są także w atrakcyjnym cenowo pakiecie z ww. almanachem!) albo fundując mi kawę. Z serca dziękuję wszystkim darczyńcom i czytelnikom!
Mało? W zakładce Notes na stronie newslettera oraz w aplikacji Substacka znajdziesz moje krótsze zapiski z lektur i z życia.
Nie chcesz przegapić kolejnych wydań? Zalecam subskrypcję – to jest za darmo i zawsze można zrezygnować. Przycisk poniżej załatwi wszelkie formalności.
A następny list do internetu wyślę już w najbliższy piątek.
m.f.
Kiedy czytać, z kim sie spotkać, jak wszyscy w pracach slash rodzina i żeby jeszcze podczas spotkania był czas na rozmowę o wszystkim? :) Prace powiariowane, sytuacja na rynku też kliniczna, wśród żółtka usytuowanych moda na ftnes i krav maga/karate, kursy udemy do pracy. Białko na usługach wypluwające życie w kanał kredytów i minimalnej nie czyta, bo brak w neuronach przerzutki, by z tego najmniejszego drgania jeszcze zamachową siłe do przerzucania stron wydobyć.. Starsze Panie, na dyzurkach - nieliczne dyżurki, które jeszcze dają odpocząć a nie wykańczają 24h zmianą i z dupy obowiązkami na dokuczanie (znam dziesiątki opowieści)- obłożone makulaturą od Tomasza à Kempis po Terlikowskiego. Tu już nie wystarczy naprawiac świata poczynając od siebie, wysiew biedy i zapi***olu - złom takiego przekładańca za rdzawą zakładkę do książki nie posłuży... :( Pozdrowienia z robotniczej południowej Uci ;)
Dajesz do myślenia, ale chciałem wtrącić swoje trzy grosze:
1) Nie wiem, jaka jest metodologia corocznych badań BN, ale wiem, że osoba czytająca rocznie 10 klasyków literatury pięknej, osoba czytająca 20 sztuk literatury wagonowej, osoba czytająca 3 podręczniki ze swojej specjalistycznej dziedziny plus 3 grube książki popularnohistoryczne dla rozrywki oraz osoba nieczytająca książek w ogóle, ale spędzająca wiele czasu przy lekturach pogłębionych artykułów w poważnych tygodnikach – te cztery osoby zostałyby skwantyfikowane liczbami 10-20-6-0, ale... no właśnie.
2) Czy jesteś pewien, że Ty i Twoi siedzący na murku koledzy w latach 90. tyle czytali? Nie wątpię, że Ty czytałeś – ja też w młodości dużo czytałem – ale może nasi ówczesni koledzy, tzn. szeroko pojęte „podwórko” czytało w gruncie rzeczy mniej niż nam się wydaje? Że działa tu efekt, którego nazwy nie znam, ale który na pewno został już opisany przez jakiegoś mądrego psychologa i nazwany jego nazwiskiem, że jeśli robimy X to ulegamy złudzeniu, że dużo innych ludzi też robi X?
3) Lubię wskakiwać do wagonu „kiedyś to były czasy, teraz już nie ma czasów”, ale sądzę, że książki papierowe nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa. Po pierwsze, może młodzi ludzie będą sięgali po nie coraz częściej właśnie po to, żeby oderwać się od smartfonowego FOMO? Po drugie, może wcześniej czy później do mas dotrze, że smartfony i wszechobecny internet są tak szkodliwe dla mózgu jak papierosy dla płuc – a o szkodliwości papierosów też wszak przez kilka ładnych dekad nie wiedziano albo udawano, że się nie wie – i książki i prasa drukowana przeżyją wtedy drugą, czy tam kolejną, młodość?