Jak zostałem dziennikarzem prasowym i co z tego wynikło
czyli niedźwiedzia przysługa redaktora Smugglera
Gdy 20 lat temu znalazłem w skrzynce pocztowej list z wysokonakładowego miesięcznika CD-Action, nie wierzyłem w swoje szczęście. Byłem wtedy trzecio–, okazjonalnie drugoligowym dziennikarzem internetowym, pisującym o grach do portali takich jak Hoga.pl, a tymczasem redaktor Smuggler zapraszał mnie do współpracy z PRAWDZIWYM CZASOPISMEM.
Patrząc na sprawę z dzisiejszej perspektywy, nie wiem, czy powinienem być mu wdzięczny.
Wtedy jednak opublikowałem w CD-Action kilka artykułów i tak mi się spodobało na papierze, że bez żalu rzuciłem internet. 20 lat temu w sieci płacili mało i niechętnie (bo i odbiorcy nie chcieli płacić za to, w co klikają), redakcja tekstów była rzadkością, a to, co napisałem, na ekranie wyglądało po prostu brzydko. Honoraria w prasie okazały się znacznie wyższe, przy artykule pomagali redaktor i korektor, a na koniec w piękną całość tekst z obrazkami łączył profesjonalny grafik. Wyższa liga.
Jednak gdy inni analogowi pismacy powoli odkrywali świat, z którego ja przyszedłem, zaczynali ogarniać portale, blogi i blipy, facebooki i youtuby, zyskiwali pierwszych followersów i uczyli się, jak ich monetyzować, ja spokojnie skrobałem sobie do rozmaitych dzienników, tygodników, miesięczników i kwartalników, aż zmieniły się czasy i – to cut a long story short – jestem tu, gdzie jestem.
A co to za ponure miejsce, pisałem szerzej poprzednim razem.
Na (marną) pociechę: lepsi i bardziej rozpoznawalni ode mnie redaktorzy prasy growej też nie zrobili kariery w sieci, choć wydawałoby się, że powinni. W erę internetu wchodzili przecież jako protoplaści dzisiejszych influencerów i celebrytów.
Specyfika naszych magazynów była taka, że czytelnicy świetnie znali pseudonimy, twarze, ulubione tytuły, zainteresowania pozagrowe autorów, a wszyscy byliśmy też ekspertami od nowych technologii i komputerów. Aż prosiło się o założenie bloga albo podcastu. Fani poszliby za Borkiem, Aleksem, Haszakiem, Smugglerem czy Gulashem, ci jednak nie skorzystali z szansy.
Do dziś mnie to zadziwia. Gdy czytelnicy gremialnie migrowali online i gdy robili to dziennikarze społeczni, polityczni i kulturalni, redaktorzy np. Secret Service i CD-Action zostawali na papierze.
Potem zaczęli znikać – całkowicie zmieniali branżę, ewentualnie uczyli się robić gry lub PR grom robionym przez innych. W zawodzie została garstka – to ci chudzi, kiepsko ubrani ludzie, nerwowo wyglądający jakiegokolwiek cateringu na branżowych eventach i wciąż logujący się na konto bankowe w oczekiwaniu na zaległe honorarium.
Wkrótce zresztą umrą z głodu lub też odejdą. W takim np. Pixelu wierszówka nie zmieniła się jeszcze od czasów reaktywacji Secret Service (przy czym już wtedy nie była rewelacyjna). Sto złotych w 2016 roku to przecież zupełnie inne sto złotych niż teraz, a inflacja dokończy dzieła zniszczenia.
Ma to oczywiście wpływ na jakość tekstów – te pisane z głowy (felieton) jeszcze jakoś się kalkulują, ale poświęcenie kilku dni, by rzetelnie zrobić kwerendę w bibliotece, przeprowadzić wywiad, pojechać na konferencję czy pokaz, to już aktywności finansowo nieopłacalne. A bywa, że deficytowe, bo zakup starszej gry, o której chce się opowiedzieć czytelnikom, czy wyprawa w teren (by porozmawiać z kimś face to face), to czynności, za które autorowi nikt nie zapłaci. W efekcie niedożywiony pisarczyk coraz szybciej wstukuje do edytora coraz prostsze i siłą rzeczy coraz słabsze teksty, byle tylko po przeliczeniu honorarium na poświęcony czas stawka godzinowa okazała się jeszcze choć trochę przyzwoita. Na pewno i tak wyjdzie poniżej minimalnej krajowej.
Zależność jest oczywista. Słabsze – bo pisane za marne grosze – teksty nie są wystarczającym powodem, by płacić za magazyn, a mniej sprzedanych egzemplarzy to mniej pieniędzy w budżecie wydawcy, więc i niższe honoraria dla autorów. Ta spirala może zakończyć się tylko w jeden sposób.
Tymczasowo sprawę ratują hobbyści. Ci mają tzw. normalną pracę, w której zarabiają normalne pieniądze, a wieczorami lub w weekendy – zamiast spędzać czas z dzieckiem czy obejrzeć serial – kreślą swoje eseje i wspomnienia. Niektórzy przy tym zrzekają się i tych symbolicznych honorariów, całą nagrodą i źródłem satysfakcji jest im bowiem znalezienie swojego tekstu w druku.
Niestety, i ta pozafinansowa motywacja powoli zanika, bo czytelników jest garstka, z czego komentujących może ze trzech, więc pracujesz, człowieku, nad tekstem dwa tygodnie, dokładasz do interesu, poświęcasz życie rodzinne, oczy i kręgosłup, tworzysz coś, co wydaje ci się ważne i potrzebne, a tu twoje wiekopomne słowa przechodzą kompletnie bez echa. Poza tym wszyscy się starzeją i po ośmiu godzinach spędzonych w pracy przed ekranem coraz częściej chce się po prostu iść na spacer niż nadal, już hobbystycznie, do nocy stukać w klawisze.
W następnym odcinku o tym, co ja zamierzam zrobić w zaistniałej sytuacji.