Notka długa w formie, lecz minimalistyczna w treści
Całe życie spędziłem przy komputerach, ale tylko raz – 30 lat temu – był to komputer naprawdę dobry.
Zacofany informatycznie byłem przecież już od początku, bo gdy ja na komunię dostałem ośmiobitowe Atari 65XE, to cywilizowany świat cieszył się możliwościami szesnastobitowego Atari ST; gdy ja w końcu zdobyłem ST, inni mieli już Amigę itd.
Natomiast wtedy – równo trzy dekady temu – los się do mnie uśmiechnął. Wszyscy znajomi siedzieli jeszcze na amigach albo męczyli PC AT, ja zaś zainwestowałem środki pozyskane na okoliczność bierzmowania od dziadków oraz zyski z giełdowych transakcji, tata dołożył premię z pracy – i proszę: kupiliśmy 386 i to DX, z 4 MB RAM-u, kartą SVGA, Sound Blasterem i dyskiem 80 MB. Doom chodził mi płynnie na całym ekranie!
Rok później – kolejna premia w pracy ojca – wymieniliśmy procesor na 486DX i dołożyliśmy tej informatycznej bestii jeszcze 4 MB RAM-u. Po kilku miesiącach dodaliśmy do zestawu CD-ROM (koniec z całym plecakiem dyskietek, od teraz z sobotniej giełdy wracało się z jedną płytką gorących nowości). Duke Nukem 3D śmigał elegancko, lecz żeby odpalić Quake’a, musiałem już zainwestować w Pentium 75 (wydatek bolał – w celu sfinansowania tego zakupu przez pół roku udzielałem korepetycji z angielskiego niezbyt bystrym dzieciakom z osiedla).
Niestety jakoś na początku epoki akceleratorów 3D świat komputerów mi odjechał. Ustawa antypiracka zamknęła moje giełdowe biznesy, a dzieci z osiedla straciły chęć do nauki angielskiego i w efekcie karta Voodoo 3Dfx okazała się być poza zasięgiem finansowym. Haczące animacje Tomb Raidera dobitnie pokazały, że nie mogę już marzyć o elektronicznej rozrywce na wysokim poziomie.
Na szczęście okazało się, że do grania świetnie nadaje się Sony PlayStation, a do pisania szkolnych wypracowań i składania punkowych zinów Pentium 75 wystarcza aż nadto.
Właśnie wtedy wycofałem się z upgrade’owania peceta i w zasadzie nigdy już nie nadrobiłem technologicznej luki, w której wylądowałem u schyłku lat 90. Komputer zmieniałem tylko wtedy, kiedy już naprawdę trzeba było, bo np. producent przestawał wspierać użytkowany przeze mnie system operacyjny (dlatego z Windows 95 przesiadłem się dopiero na XP).
Jedyną bodaj innowacją, na którą się załapałem i którą polubiłem, były netbooki – małe i słabe laptopy o mocy ledwie potrafiącej uciągnąć Firefoksa z trzema otwartymi zakładkami, ale tanie i naprawdę przenośne. Zajechałem takich kilka, począwszy od Eee PC Asusa, i bardzo miło je wspominam, lecz ta akurat ścieżka rozwoju technologii komputerowych okazała się ślepą uliczką. No cóż.
Dziś z domu wychodzę z Chromebookiem o rynkowej wartości 1000 zł (ale nie ma Windowsa, więc śmiga bez zarzutu), a tekścik ten – i ostatnie dwie książki – napisałem na Raspberry Pi (które warte jest może połowę tego co Chromebook).
I teraz to już nie kwestia finansowych ograniczeń, ale życiowych zasad.
Kiedyś zresztą częste wymiany sprzętu wymuszał faktyczny postęp w domowej informatyce. Commodore 64 z roku 1982, pięć lat starszą Amigę 500 i peceta z początku następnej dekady dzieliła technologiczna przepaść, a nowy komputer naprawdę dawał nowe możliwości. Kolorowa grafika, płynna animacja, graficzne interfejsy użytkownika, odtwarzanie multimediów, CD-ROM, 3D, internet… – rewolucje wydarzały się w mgnieniu oka.
Później przestały.
Przeglądanie stron WWW, odpisywanie na maile, oglądanie filmów w sieci, pisanie w Wordzie… – podstawowe zastosowania komputerów nie zmieniły się od ponad dekady, więc teoretycznie technologia sprzed dekady powinna udźwignąć takie czynności.
I oczywiście dźwignęłaby, gdyby nie działania żądnych zysków korporacji. Z punktu widzenia normalnego użytkownika nowy Windows robi dokładnie to samo, co robił stary, ale wymaga więcej RAM-u i szybszego procesora, użytkownik więc biegnie do sklepu po nowy komputer. Nawet jeśli nie chce – zmusi go koniec wsparcia poprzedniej wersji systemu operacyjnego.
Żeby wyprodukować i przetransportować nowy komputer, niszczymy Ziemię, zużywamy nieodnawialne zasoby i przyczyniamy się do tragedii dzieci w Kongu.
Stary komputer, choć wciąż zapewne jeszcze sprawny, prawdopodobnie trafi na wysypisko w biedniejszej części świata i tam zostanie, bo elektrośmieci bardzo rzadko nadają się do recyklingu.
Tymczasem z wysłaniem maila poradzi sobie Raspberry Pi, a z odtworzeniem serialu na Netfliksie kilkuletni Chromebook z Celeronem. Zaryzykuję twierdzenie, że – jeśli akurat nie jesteś pecetowym graczem albo zawodowym animatorem lub filmowcem – także nie potrzebujesz nowego MacBooka czy Surface’a.
Ta sama konstatacja dotyczy też oczywiście pozostałych sprzętów RTV i z zaciekawieniem (ale i przerażeniem, gdy orientuje się, że są to działania skuteczne) obserwuję wysiłki reklamiarzy, przekonujących nas, że nowy telefon czy telewizor są nam absolutnie niezbędne.
Kłamstwa branży reklamowej intensywnie wspierają chciwi producenci, którzy zamiast wymyślać i wdrażać przełomowe funkcjonalności, dają klientom planowe postarzanie produktu, brak części zamiennych i aktualizacji oraz ogólną bylejakość wykonania.
Zastanawiające, że choć że nauka i technika robią ogromne postępy, za czym iść powinny choćby coraz lepsza konstrukcja, trwalsze materiały i precyzja montażu, zupełnie nie widać tego w konsumenckiej elektronice. Wystarczy porównać niezawodne i długowieczne telefony komórkowe sprzed dwóch dekad z ich współczesnymi następcami. A nawet gdy smartfon okaże się odporny na upływ czasu i można by go używać dłużej niż dwa czy trzy lata, prawdopodobnie nie da się w nim w prosty sposób wymienić zużytej już baterii, co de facto zmusza do zakupu nowego egzemplarza. Kto chciałby – wzorem taty czy dziadka, którzy w czasach PRL-u sami serwisowali swojego Jowisza czy Neptuna – naprawić współczesny telewizor, też szybko zorientuje się, że bez specjalistycznych narzędzi tego nie zrobi. Nic dziwnego, że pójdzie do sklepu po nowy.
Moje indywidualne wybory konsumenckie nic tu oczywiście nie zmienią – podobnie jak zjawiska nie zatrzyma felieton na niszowym blogusiu – ale minimalistyczna postawa wiąże się z pewnym miłym bonusem. Ponieważ wszystkie sprzęty elektroniczne towarzyszą mi długo, a ja wyciskam z nich tyle, ile się da, wiążą nas wspomnienia.
Doskonale pamiętam lata spędzone przy Atari, mojego peceta, o którym pisałem wyżej (przetrwał nawet wożenie tramwajem na LAN-party w Dooma), pożerającego baterie i wciągającego kasety walkmana Kajtka, Pegasusa i kolekcję żółtych kartridży, magnetowid Funai, który wytrzymał tysiące kaset z filmami akcji z osiedlowej wypożyczalni, nieco zbyt ciężki jak na mój gust aparat Zenit, radiomagnetofon Kasprzaka, na którym rejestrowałem koncerty lokalnych punkowców, pierwszą komórkę (Siemens z antenką – po kilku latach ukradła mi go banda dresów, gdy wracałem nocą z prywatki), Raspberry Pi, które od dawna jest moją maszyną do pisania, a dzięki Batocerze staje się również znakomitą retrokonsolą…
Każde z tych wspomnień to w zasadzie temat na odrębny felieton. Nowy smartfon czy komputer to materiał na sponsorowaną notkę reklamową.
Następny list do internetu wyślę za dwa tygodnie.